środa, listopada 23, 2005

Dzis opuszczamy piekny kraj naprawde kochanych ludzi!


Pakujemy namiot, czekamy az wyschna nam wszystkie rzeczy i ruszamy na piechote w strone glownej drogi gdzie po 15 minutach marszu docieramy. Niestety do stacji benzynowje mamy jakies kolejne 15 minut wedrowki. Postanawiamy zjesc cos w przydroznym barze. Maja bulki z kurczakiem po 10 peso. Zamawiamy 4. Obok nas je jakis facet. Patrze na stacje benzynowa po drugie stronie drogi, mysle sobie szkoda ze nie jest ona po tje wlasciwiej stronie...

"Olenka, zobacz z tej stacji czasem samochody jada do Chetumal w nasza strone. O zobacz na przyklad ten tir." - mowie. na to moja nieprzecietnie inteligetna siostra

"Jasne Marcin. Zobacz tir jest pusty, a czy czasem ten czlowiek co je obok nas to nie jego kierowca"

Blysk w oku, usmiech na twarzy, i wspolne postanowienie. No to go zagadujemy.
Stadnardowa gadka, ale po raz piewszy w barze przy jedzeniu. Czy jezie pan w strone Chetumal. Face: Jade do Mexico City ale prawie przy Chetumal. Czy moze pan nas zabrac. Chwila wahania, powtarzam pytanie, Czy moze nas pan zabrac. Tak ale takie niepewne. No to jedziemy. Meksykanie sa fantastycznie. Z Tira wysiadamy jakies 15 kilometrow przed granica. 2 kolejne stopy i juz jestesmy na granicy z Belize. Meskykanin ktry nas wzial zatrzumuje sie nagle przy punkcie kontroli granicznej, gdzie stoi kolejka Amerykanow do otrzymania stempelka i pewnie tez uiszczenia oplaty wyjazdowej w wysokosci 20 dolarow, Ola stoi w kolejce, ja jednak zagaduje naszego kierowce. Mowie ze jezeli tam staniem zabulimy 20 dolarow kazdy czyli w sumie 4 dolarow. Czy jest tu jeszcze jakas kontrola. On na to ze raczej nie i jesli tak to ruszamy. Mijamy wszystkie budki bez zatrzymywania sie bo facet jedzie do strefy wolnoclowej. Zegnamy Meksyk i przed oczami ukazuje sie nam znak welcome to Belize.
40 dolcow uratowane. Czas na poznanie nowego kraju.

Po ponad 3 tygodniach pobytu w Meksyku naprawde z zalem opuszczamy ten kraj. Jakze inny jest on od Kuby. Mnie osobiscie zaskoczyl bardzo pozytywnei prawie pod kazdym wzgledem. Czulem sie tu bardzo bezpiecznie, ceny byly takie jak w Polsce, stop funcjonowala genialnie, szczegolnie na Jukatanie gdzie nie wydalismy ani grosza na autobusy. W wielu iejscach spalismy tez u wspanialych ludzi z Hospitality ktorzy wiele serca wlozyli w to zeby pokazac nam Maksyk z jego najlepszej strony. Za to dziekuje tu im wszystkim i takze organizatorom Hospitality Club za genialny sposob na poznanie nowych i tanie podrozowania.

Meksyk to kraj wielkich amerykanskich samochodow, pieknych rezydencji, dosc dobrych drog i bardzo drogich platnych autostrad. Sa i malutkie sklecone z byle czego domki, ale tych nie jest wcale tak duzo jak mogloby sie wydawac. To miejsce gdzie na przyklad na Jukatanie 80% ludzi spi w hamakach mimo ze obok stoi wygodne lozko. Nie myslalem ze tak wielu z nich posluguje sie ojczystym jezykiem Maya. Mieszka tu bardzo wielu po prostu bardzo dobrych ludzi i zycze kazdemy zeby wlasnie takich spotykali na swojej drodze. Pomagaja ci w wielu sytuacjach. Pozwalaja napelnic baniak z wodo pitna w platnej restauracji. Policja na kazdym kroku ci pomaga i wogole nigdy cie nei zaczepia jak na przyglad policja na Ukrainie czy we Wloszech czy we Francji.

Najbiedniejsza sa stany Oaxaca i Chiapas, gdzie wszechobecne sa malutkie ciezaroweczki z laweczkiam z tylu sluzace jako taksowki. Znikaja one jednak gdy zlbizamy sie do Puebli lub udajemy sie w strone Yukatanu. Oaxaca to najtansze miejsce w Meksyku z tych ktore poznalismy, a najpiekniejsza plaza jest Zipolite niedaleko Puerto Angel na wybrzezu Pacyfiku. Yukatan to najlepsze miesjce do lapania stopa w kazdym punkcie. Wielu ludzi mowila nam ze latwo nam sie stopuje bo jestesmy z Polski, a wszyscy tu pamietaja papieza i to co dokonal. Spotykalismy sie z roznymi ciekawymi wypowiedziami. Na imprezie Cancun jeden pijan Meksykanin wykrzykiwal: na tym swiecie nienawiedze 2 rzeczy: rzadu tego chuja Castro na Kubie i Niemcow. Pytam sie czemu Niemcow. A n na to ze to rasiscie i nienawidza wszystkich latynosow.

Opuszczamy ze smutkiem Meksyk ale ja jestem pewien ze na pewno tu wroce i chetnie zobacze moich meksykanskich przyjaciol w Polsce, w moim domu.

Autor: MalyRycerz

wtorek, listopada 22, 2005

Tulum - palmy, kokosy turkusowe morze i darmowe ruiny


Upuszczamy Playe del Calrmn i po dosc szybkim stopie docieramy do Tulum. Pare minut marszu i jestesmy znowu w raju. El Mirador - czyli punkt widokowy. Tak nazywa sie miejsce, do ktrego dotarlismy. To camping polaczny z cabanami, czyli domkami z bali i palm. Za 60 peso rozbijamy namiot. Z plazy widzimy juz ruiny prawdawnego portu Majow. Jest cudownie. Na palamch jest mnostwo kokosow, ktore takze leza na pasku. Wszystko ozna brac za darmo. Dobieramy sie do pierwszego w naszym zyciu kokosa. Uzywam mojej maczety. Po 30 inutowych walkach udaje nam sie dotrzec do otworu z ktorego poplynal kokosowy napoj jednak o smaku malo kokosowym. Na sciankach owocu mozna znalezc jednak pyszny kokosowy miaz. Zajadamy sie ze smakiem. Warto bylo troche powalczyc.

Wspomniec nalezy tez, ze na plazy pojawila sie jak zjawa Katka. Rozmawiamy troche. Jest chyba w dobrym humorze. Duzo do tej pory zwiedzila, dzieki Bogu nic jej sie nie stalo i jest zdrowa. Nie rozmawiamy zbyt wiele i znika nam z oczu. Pewnie do nastepnego nieoczekiwanego spotkania...

Po 3 godzinnym pobycie na plazy postanawiamy dotrzec do ruin. Slyszelismy ze mozna do nich wplynac za darmo. Ale ciezko nam sobe to wyobrazic bo przeciez jak przetransportujemy aparat. Ruszymy po skalach wzdluz brzegu w strone strefy archeologicznej. Jest dosc stroma a skaly sa bardzo ostre wiec droga jest trudna. W dole widozmy nurkjacych w 2 co do dlugsci rafie na swiecie. Rany szkoda ze nie mamy ze soba maski. Wspianamy sie na wzgorze i docieramy do malego murku z kamieni. Przechodzimy przez niego i widziy jakis turysto i zadbane sciezki. Chwila wachanai i wskakujemy miedzy zwiedzajacych. Tak w ten sposob weszlismy do miasta Majow za darmo. Zaoszczedzilisy 76 peso. Miejsce jest przepiekne, polozone na skala tuz nad mozem z pieknymi 2 plazami, ktore kiedys sluzyly Majom za port. Handlowali oni stad z teranami dzisiejszego Belize i Hondurasu i z calym obszarem Jukatanu.

Wieczorem szukamy znowu klimatu jakiejsc zabawy, ludzi z ktorymi mozna wypic piwo. Niestety opisywany przez nasz przewodnik El Mirador i jego restaracja sa dosc puste. Moze to nie sezon a moze idiotycznie wysokie ceny jedzenia i piwa odstraszaja turystow. Ruszamy w poszukiwaniu czegos lepszego no i w sasiednim osrodku znajdujemy, knajpke w ktorej dzieki Bogu siedzi troche osob. Zamawiamy 2 piwa i cos do jedzenia. Patrzymy dokladnei w karte, mala Corona kosztuje 15 peso. Zjadamy chwila rozmowy i poniewaz nie nawiazujemy kontaktu z nikim postanawiamy placic itwyjsc. Kelner podaje rachunek ktory jest o 10 peso za wysoki. Pytamy sie czemu. Na to on ze piwo kosztuje 20 peso, my mowimy ze 15 bylo on pokazuje karte w ktorej wsyzstkie ceny sa wydrukowane a jedynie cena piwa zaklejona i przyklejone jest 20 zamiast pietnastu. Mowimy mu ze bylo 15 a on na to bezczelnie ze we wszystkich kartach jest 20. To dziwne bo do tej pory nikt nas nie probowal oszukac w Meksuku. Spotykalismy milych i kochanych ludzi a tutaj taka niespodzianka. Moglisy sie bardziej upierac ale cos w koncu placimy. Nie iwem jednak ze ma do czynienia z Polakami. Zemsta jest slodka. Wchodzimy do prysnicow i po prostu niszczymy jeden wyrywajac rure ze koncowka od prysnica i zakopujemy ja w piachu. Ola tez sie doklada do tego niszczac kwiat rosnacy przed restaracja. Juz w gorszych chumorach wracamy do siebie ale dranie maja za swoje. Moze nauczy ich to rozumu. Jeszcze czeka nas wilgotna i zimna noc w namiocie. Jutro opuszczamy Meksyk i udajamy sie do Belize.

Autor: MalyRycerz

poniedziałek, listopada 21, 2005

Noc w hotelu na godziny


Oferta zlozona po pijaku przez kuzyna Rafaela, ze mozemy zamieszkac w jego hotelu, ktorej nie traktowalismy powaznie, nagle nabrala realnych ksztaltow. Nie zdozylisy jeszcze opuscic goscinngo domu Israela Eka a tu dzwoni telefon. Nasz gospodarz notuje dane hotelu w Playa del Carmen. Mozecie zostac w nim 3 noce - owie Rafael. Bardzo mu dziekujemy, i znieniamy troche nasze plany, bowiem tego dnia mielismy stopowac do oddalonego o 130 km na poludnie Tulum. Nasz host wywozi nas na super stacje beznnowa we wlasciwym kierunku, pierwsza osoba spytana jedzie do naszego celu podrozy. Wsiadamy i juz po 40 minutach jestesmy u celu. Miasto od razu nie robi na nas dobrego wrazenia. Szerokie, nieciekawe ulice. Szare domy. W koncu dociaramy do miejsca naszego noclegu. Naszym oczom ukazuje sie motel wielkosci hali magazynowej. Przy wejsciu jest male okienko z kratami i brama szczelnie zamknieta. Czytamy cennik: pokoj zwykly 250 peso z jacuzzi 350 peso. Maksymalny czas pozostania w pokoju 4 godziny. Oplate prosze uiscic przed wjazdem. He he, szybko trafia do nas, ze przybylisy wlasnie do hotelu na godziny, ktrego wlascicielai sa nasi przyjaciele z Cancun. Strasznie nas to ubawilo. Pukamy do okienka. Jest El Flaco. Przysyla nas Rafael, mamy tu bezplatny nocleg. Jasne, wchodzcie, mamy szampana, wino, mozecie zamowic. Otwiera sie brama wjazdowa. Wchodzimy do srodka. Po obu stronach widzimy rzad takich samych jakby segmentow prawie bez okien, z wlasnym miejscem postojowym, przyslonietym zielona kotara. To po to aby nikt postrnny nie mogl np zapisac numerow rejestracyjnych meza ktry wlasnei zdradza swoja zone. Co jakis czas przestrzen miedzy segmentami ozdobiona jest nagimi figurkami w stylu rzyskim, ktore przyjecialsko sie przytulaja:))

Wchodzimy do naszego pokoju. Ma szerokie lozko, dosc duzo luster i oczywiscie intymne oswietlenie i lazienke. Nie zostajemy tu dlugo, szybka kapiel i idziemy na plaze. Wczesniej wysylamy jeszcze paczke do Polski z naszymi wszystkim zdjeciami. Rany uzbieralo sie tego troche. 22 plyty. Placimy 20 dolarow, po 2 tygodniach ma dotrzec do Polski. To takie zabiezpieczenie by nie stracic tych zdjec w razie kradziezy aparatu i dysku mabilnego. Dociaramy na plaze. Plaza, jast dosc ladna, ma sliczny prawie bialy piasek, tak jak w Cancun tam gdzie jeszcze wogole jest piasek. Ten dzien spedzamy plawiac sie w wodzie. Ale podjelismy juz decyzje, szkoda czasu, dluzej niz jedna noc tu nei zostaniemy. Wracamy do hotelu, ciekawi jak bedzie wygladala noc w motelu na godziny.

Rzeczywiscie, miejsce to cieszy sie duza popularnoscia. moze spowodowane jest to tym ze jednak rodziny meksykanskie sa konserwatywne i nie mozna mieszkac ze soba przed slubem. A moze i tym ze goracy temperament latynosow sprawia ze maja oni wiele kochanek. Samochody wjezdzaja jeden za drugim. Niektorzy wpada rzeczywiscie tylko na godzine inni zostaja dluzej. Rozne samochody od vokswagena garbusa po niezle limuzyne. Nasz motel tez zmienil oblicze. Wszystko jest podswietlono w niebiekos zielkonkawych barwach. Jestesmy w fabryce seksu obdartej do reszty z romoantyzmu. Dobranoc.

Autor: MalyRycerz

niedziela, listopada 20, 2005

Slyszelismy ze Cancun nie istnieje!


Z Meridy wyruszylismy stopem w strone Cancun - kultowego miasta hoteli, plaz, nocnych klubow i bawiacych sie w nich Amerykanow o grubych portfelach. Miasta bedacego sybmolem Meksyku, podobnie jak sombrero czy tequila. Po przejsciu miesiac temu najwiekszego w historii tego miasta huraganu - morderczej Willmy - Cancun stal sie raczej symbolem upadku. Wielokrotnie w innych czesciach Meksyku, slyszelismy ze nie ma po co tam jechac, bo Cancun nie istnieje. Wkladalismy oczywiscie te opowiesci troche miedzy bajki, ale bylismy naprawde podekscytowani co tam zastaniemy.
Autostrada pomknelismy tym razem bardzo szybko. Starczyly dwa samochody zeby dojechac do celu. Kluczowym dla dalszego rozwoju wypadkow okazal sie kierowca drugiego z nich. Rafael. Mlody, mily Meksykanin z wlosami zaczesanymi oczywiscie na zel, troche w typie miejscowego casanovy. Samochod - olbrzymi (jak wiekszosc w tym kraju). Nissan.
Po godzinie bardzo szybkiej jazdy dojezdzamy do Cancun. I co widzimy? Ze jednak istnieje! Widok to jednak dosyc ponury i przygnebiajacy. Poteguje go jeszcze dosyc mroczna pogoda. Rafael robi dla nas jakby maly tour po miescie - mozemy dzieki niemu zobaczyc z bliska zone turystyczna. Zatrzymuje sie przy plazy, ktorej praktycznie nie ma... Zostal zaledwie cienki pasek bialego, sypkiego piasku, w ktory uderzaja olbrzymie fale. Rafael mowi, ze byla tu piekna, szeroka plaza, po ktorej mozna bylo na bosaka spacerowac nawet w samo poludnie, bo ten bialy, ladny piasek ma to do siebie ze nie parzy w stopy. Plaze zjadlo morze. Sa plany zeby je odtworzyc, nawozac tony piasku. Trudno sobie wyobrazic zeby bylo to mozliwe do zrealizowania.
Jedziemy dalej i wchodzimy na teren ekskluzywnych hoteli. Polamane palmy, powybijane szyby, baseny i plazowe bary pozjadane w czesci przez morze. Gruz.
Nasz kierowca chce nam pomoc i postanawia zawiesc nas pod dom naszego hosta. Niestety tracimy chyba z godzine na znalezienie ulicy 60 norte. Wszyscy zapytani po drodze ludzie twierdza ze taka ulica... nie istnieje. Nasz host nie odbiera telefonu. Martwimy sie ze Rafael zaraz straci cierpliwosc i po prostu nas gdzies wysadzi na ulicy. A dzielnica to chyba nie najlepsza. Powoli zaczyna sie sciemniac.
Nasz kierowca jednak, nie dosc ze wcale nie wyrzuca nas na ulice, to jeszcze postanawia nas zabrac ze soba na impreze w domu swojego wuja i kuzynow. Stamtad bedziemy probowac skontaktowac sie z hostem.
Bardzo zaluje ze nie moglismy nagrac momentu wejscia na posiadlosc wuja. Poczulam sie jak w filmie Öjciec chrzestny¨. Na patio, przy duzym, okraglym, stole graja w domino panowie w ciemnych okularach, w zebach maja cygara. Polowa z nich to Kubanczycy, ktorzy dawno temu wyemigrowali ze swojego kraju. Mowimy im ze bylismy na Kubie. Zanosza sie smiechem. Fidel! Puta madre! Nastepuje seria przeklenstw pod adresem ojca rewolucji.
Idziemy dalej. Jest to kompleks niewysokich budynkow, zgromadzonych wokol wielkiego basenu z barem. Nowoczesne, bogate osiedle, gdzie mieszkancy zorganizowali sobie sobotnia fieste. Didzej puszcza muzyke, duzo ludzi tanczy - glownie mlode dziewczyny i dzieci. Rafael zapoznaje nas ze swoimi znajomymi. Ci zaraz czestuja nas winem. Klimat bardzo... nowobogacko - wiesniacki. Cos z pogranicza latynoamerykanskiej telenoweli i biby ruskow, ktorzy dopiero co sie dorobili i szastaja pieniedzmi na prawo i lewo. Jeden koles, dosyc mocno juz wciety (co chwila wskakuje do basenu, po czym wylazi zeby okryc sie recznikiem w panterke) oferuje nam za darmo tygodniowy nocleg w swoim hotelu na playa del Carmen. Daje Marcinowi komorke, zeby sobie zadzwonil do Polski. Jedziecie do Kostaryki? Ja was tam zawioze. Jedziemy dzisiaj? Jutro? W oblesny sposob lustruje mnie wzrokiem. Krol prymitywnego szpanerstwa.
Jest i drugi chlopak, ktory co chwile czestuje mnie cygarem. I jeszcze jeden, ktory ma wyglad stuprocentowego geja. Delikatnie podryguje w rytm muzyki, promiennie sie do nas usmiechajac.
Wkrotce przenosimy sie do domu prymitywa, gdzie wita nas jego cycata siostra, w przezroczystej bluzce, z ciezka bizuteria na rekach. Sa tez inni. Fiesta trwa dalej. Dom jest duzy, czysty i BOGATY. Marcin rozmawia z gosciem wygladajacym naprawde jak z zurnalu - zajmuje sie on, tak jak Rafael zreszta prowadzeniem stanowej gazety. To chyba niezly interes bo zyja... nienajgorzej.
W koncu odzywa sie nasz host. Bardzo mnie to cieszy, bo nie marze o niczym innym, jak o wydostaniu sie z tego miejsca. Mecza mnie takie klimaty. Chociaz napewno warto to bylo zobaczyc. Po 40 minutach do nowobogackiego salonu, w ktorym sie znajdujemy wkraczaja dwie male postacie o indianskich rysach - to Israel Ek - nasz host, ze swoja dziewczyna.
Samochodem zabieraja nas do domu. Jest polozony w kiepsko wygladajacej dzielnicy. Wchodzimy do srodka. Prosty, skromny. Oddycham z ulga.
Ek to indianskie nazwisko? Tak, jestem z Majow - mowi nam nasz nowy, niewielki gospodarz. Pokazuje nam swoje biuro - prowadzi tutaj wlasna agencje turystyczna. (piszac to, wlasnie z tego biura korzystamy, ma ono bowiem az 3 komputery z netem!).Bardzo mily, bezproblemowy czlowiek.
Nastepnego dnia ruszamy poznac lepiej miasto. Wedrujemy z centrum do zony turystycznej. Idziemy wzdluz plazy. Znajdujemy w koncu hotel, w ktorym siedza niedobitki turystow. Smiejemy sie z nich - wylegujacych sie na brudnej, kadlubkowej plazy, pod polamanymi palmami, ze udaja ze swietnie sie bawia. Niektorzy z nich moze wydali roczne oszczednosci na urlop w kultowym Cancun ;-)
Wspomniany przez mnie wyzej uczestnik imprezy o wygladzie niczym z zurnalu, tlumaczyl Marcinowi, ze Cancun zostal zniszczony, ale wpakowane zostana w niego miliony dolarow. I ze odbuduja go, jeszcze piekniejszy i silniejszy. Idziemy dalej plaza i juz z odleglosci kilku kilometrow widzimy umieszczona w samym sercu turystycznej strefy meksykanska flage. To najwieksza flaga jaka spotkalismy w naszym zyciu. Wokol gruzy i znisczenia, ale jak patrzysz na te flage powiwajaca dumnie nad Cancun, rzeczywiscie wierzysz w to ze to miasto powstanie ze zgliszczow, ze ktoregos dnia odzyje. Tego pieknego, slonecznego dnia ulicami znowu poplyna turysci, zaleja plaze, i wedrowac po niej beda nawet w samo poludnie. Bialy cancunski piasek wcale bowiem nie parzy.


Autor: Ola

Anioly w kolonialnym miescie


Santiago rozpoczal chyba passe trafiania na ludzi dobrych. Zapukalismy do drzwi nastepnych hostow, tym razem w Meridzie. Wlasciwie sytuacja byla podobna jak w Puebli - przyjeli nas rodzice czlonka hospitality. Doszlismy do wniosku ze tacy rodzice to najlepsze, co tulajacy sie po swiecie podroznik moze spotkac na swojej drodze... Moze to kwesta tego, ze jest to jeszcze stare pokolenie, wychowane zgodnie z powiedzeniem ¨gosc w dom, Bog w dom¨, moze jest to powodowane zwyczajnym odruchem rodzicielskim, jaki pojawia sie u ludzi starszych na nasz widok,nie wiemy, ale rodzice hostow przyjmuja nas zawsze po krolewsku! Czujesz sie przez chwile naprawde jak we wlasnym domu.
Nasi nowi gospodarze powitali nas ¨uczta Majow¨na sniadanie. Przemili ludzie. Wiecej czasu mielismy z nimi okazje spedzic wieczorem. Na razie ruszylismy zwiedzac miasto.
Szczerze mowiac po Meridzie - slynnym kolonialnym miescie, posiadajacym najstarsza w Ameryce katedre spodziewalismy sie nieco wiecej. Zobaczylismy ladne, monumentalne stare budynki, przespacerowalismy sie eleganckim Paseo Montejo, zobaczylismy tez dzielnice biedniejsze (w ogole Merida wydaje sie miastem najbiedniejszym, z tych ktore dotad widzielismy) odwiedzilismy proste, spokojne koscioly. Ale klimatu tego miasta chyba nie odnalezlismy. Moze mu jego brakuje, a moze poprostu jeden dzien to za malo.
W bocznej czesci katedry, przy oltarzu byla inscenizacja Ostatniej Wieczerzy. Wielki stol, a przy nim Jezus i 12 apostolow. Robi wrazenie. w ogle w Polsce nie odnajdziesz takiej rozmaitosci jak w meksykanskich kosciolach. Na przyklad figury swietych czesto nosza prawdziwe ubrania. Raz maly Jezusek ubrany byl w cos podobnego do fartucha lekarskiego. Za szybkami, w oltarzykach zasiadaja czasem zwyczajbe lalki... Ludzie wkladaja tam zdjecia dzieci, kartki, zawierajace pewnie jakies sekretne prosby. Jest to kiczowate, ale mozna odnalezc w tym pewien urok.
Wieczorem wrocilismy do ¨naszego¨ domu. Byl to dom duzy i ladny, z ogrodem. Do swojej dyspozycji mielismy praktycznie cala gore! Ja sie troche zdrzemnelam (patrz: noc spedzona na siedzeniu TIRa.srednio wygodne to lozko, mimo poduszki wlozonej mi pod plecy przez Santiago), Marcin konwersowal z naszym gospodarzem Ismaelem i jego corka, popijajac przy tym piwo Sol. Kiedy sie obudzilam, byl juz dosyc wesoly. Siedzielismy i gadalismy jeszcze do jakiejs 23. W koncu pojechalismy samochodem w miejsce pracy Rosy Marii - zony Ismaela. Prowadzi ona kuchnie na 24 godzinnym targu, na ktorym sprzedaje sie warzywa i owoce. Zostalismy tam ugoszczeni kolacja - skladajaca sie z tradycyjnych jukatanskich przysmakow - miedzy innymi panuche. Nie pamietam, kiedy ostatni raz najedlismy sie tak bardzo i to czyms tak dobrym. Ismael i Rosa opowiadali nam o swoim zyciu, szczegolnie duzo mowili o synu Israelu, ktory studiowal i zyl w Rosji. Widac ze bardzo im jego brakuje. Ale Rosja to obietnica swietlanej przyszlosci dla kogos, kto gra na skrzypcach. Israel jest skrzypkiem.
Rano zjedlismy sniadanie z cala rodzina i kolezankami z pracy Rosy Marii. Wepchneli w Marcina juz trzecia olbrzymia kanapke z miesem, cebula i chile (tez przysmak jukatanski). Smieje sie, na wspomnienie sniadania w Tuxli, gdzie wyglodnialemu podano mu talerz pelen jajecznicy, za ktorej jedzenie juz juz mial sie zabraz, kiedy nagle brutalnie mu ja odebrali i oddzielili polowe, mowiac: chyba nie chcesz zjesc jajecznicy az z 4 jajek!? Teraz na szczescie nie bylismy w nieprzyjaznym tuxlanskim domu. Znajdowalismy sie w goscinie u aniolow z kolonialnego miasta.
Ismael odwiozl nas na stacje benzynowa. Marcin doszedl do wniosku, ze naprawde kocha Meksyk!


Autor: Ola

Santiago


Zwijamy sie czym predzej z Palenque, zeby ruszyc juz w strone Campeche. Nie planujemy nawet tak naprawde ze tam dojedziemy, godzina jest juz dosyc pozna, a kilometrow sporo. Naszym marzeniem jest jednak zeby chociaz dojechac tego dnia do plazy. Po ponad godzinie czekania, najpierw na stacji pozniej na drodze, postanawiamy ze jednak zdradzimy na chwile autostop i wezmiemy collectivo, zeby wywiozl nas na wielka autostrade miedzynarodowa, ktora pomykaja tiry. Wkrotce ladujemy na bardzo dobrej duzej stacji. Niestety jak zwykle prawie nie ma na niej samochodow. W Meksyku autostrady sa bardzo drogie i zapewne spora czesc pojazdow wybiera drogi bezplatne.
Marcin pyta, ja stoje przy drodze.W koncu zatrzymuje sie przy mnie jakis TIR, wiozacy z tylu traktor. Jedzie ponad 100 kilometrow w nasza strone. _Uwielbiam jezdzic TIRami, niestety maja jednak one to do siebie ze poruszaja sie dosyc wolno. Szczegolnie tak zdezelowany model, jak ten do ktorego wsiadamy... Kierowca jest mily, ale prawie nie gadamy. Wiekszosc czasu przesypiam (kolejna wielka zaleta TIRow: lozko!)
Po ponad dwoch godzinach podrozy wysiadamy, zeby znowu stanac przy drodze i po jakichs 20 minutach spotkac... czlowieka - zjawisko. Santiago. Wlasciwie to nie my zlapalismy jego na stopa, tylko on nas. Skonczyl jesc w przydroznym barze, i wyjezdzajac z powrotem na autostrade, wychylil sie z okienka TIRa i zapytal: Donde van? A Campeche. Campeche? Wsiadajcie, ja jade do Meridy. Do Meeeeridy????- zaswiecily nam sie oczy. Mozemy jechac z Panem? Jasne. Jestem Santiago. Mucho gusto.
Santiago to kierowca - marzenie kazdego autostopowicza. Wesoly, rozgadany, moze troche bardziej wloski niz meksykanski, a moze jest to tylko wrazenie, spowodowane jego spiewnym hiszpanskim z polnocy. Mieszka bowiem w Monterrey. Jak powiedzial ludzie z Poludnia nie sa tak mili jak ci z Polnocy. Oczywiscie... Jezeli wszyscy ludzie z Polnocy sa tacy jak on...
Mielismy przed soba ponad 300 kilometrow, zdazylismy wiec pogadac chyba o wszystkim. Santiago uwielbia zabierac autostopowiczow. Wspomnienia o nich i historie, ktore mu opowiadali kolekcjonuje niczym w jakims cennym albumie, chyba tylko po to zeby pozniej... opowiadac je nastepnym zabranym z drogi podroznikom. Historie w wersji podejrzewamy ze dosyc mocno podkoloryzowanej. Ilu bowiem kierowcow spotyka na swojej drodze... Amerykanke, ktora przez 2 tygodnie decyduje sie podrozowac TIRem, odwiedza dom TIRowca i jeszcze do tego gra mu przez cala droge na skrzypcach, ilu spotyka... Wloszke i Niemke, ktore pod wieczor klada sie na lozku, za glowa kierowcy, zaslaniaja je kotara, mowiac zeby im nie przeszkadzac, po czym caluja sie namietnie, co kierowca moze poznac, bo dobiegajacych zza kotary odglosach...? Mysle ze niewielu. Santiago spotyka.
Jedziemy powolutku, bo nasz kierowca wybiera tylko drogi bezplatne. Srednia predkosc jazdy po takich drogach tirem - 30/40 km/h. Za to... przejezdzasz ciagle przez jakies wioski, gdzie Santiago kupuje ci np. pomarancze z chile. Jakto z chile? Nie jedliscie nigdy pomaranczy z chile!? Niemozliwe! Jestescie w Meksyku, musicie koooniecznie sprobowac! Sprobowalismy. Dziwne ale calkiem smaczne. wkrotce potem Santiago kupuje ci slodkie bulki, pozniej krazymy w poszukiwaniu mleka, bo bulek bez mleka nie powinno sie jesc. Pozniej szukamy telefonu, zeby powiadomic naszych hostow z Meridy ze przyjedziemy dzien wczesniej (Santiago przewiduje dotarcie do Meridy na godzine 22). Jescze pozniej koncza sie papierosy, wiec trzeba koniecznie dokonac ich zakupu, co okazuje sie wcale nie byc latwe. W koncu przychodzi zmeczenie i Santiago musi koniecznie napic sie kawy, ktorej jak na zlosc zabraklo akurat na wszystkich napotykanych na naszej drodze stacjach...
Santiago opowiada tysiace swoich historii.Zajezdzajacych mu droge kierowcow obrzuca meksykanskimi kurwami. Nasz slownik hiszpanskiego poszerza sie o pare nowych cennych slow... Puszcza nam muzyke ze swojego regionu, spiewajac jednoczesnie, bo zna oczywiscie teksty na pamiec. Piosenki sa jak przystalo na Meksyk o milosci. Rzuca sie na siedzeniu, kiedy zobaczy tylko na ulicy jakas dziewczyne i pyta sie natychmiast Marcina jak mu sie podoba. Ma 29 lat i jest sam. Wiekszosc czasu spedza w drodze, wiec ciezko mu kogos poznac. Poza tym, jak twierdzi, nie ma chyba kobiety dla niego, tylko raz w zyciu byl naprawde zakochany... itd. itd. Rozmawiamy o wszystkim od milosci (to jeden z wiodacych tematow) az po poltyke.
Marcin jest bardzo zmeczony (patrz: noc w schronisku w Palenque. woda uderzajaca o blaszany dach...), wiec kladzie sie na lozku i troche przysypia. Jest juz pozno i martwi sie czy w ogole dojedziemy dzisiaj do Meridy. Santiago bowiem wcaaale sie nie spieszy. Zatrzymujemy TIR i wychodze razem z nim do sklepu. Wdrodze powrotnej do samochodu przysiadamy jeszcze w parku, bo chce chwile popatrzec na bawiace sie petardami dzieci. Pali zakupione w koncu papierosy. Widac po nim ze jest juz bardzo zmeczony. Mowi coraz bardziej szybko i niewyraznie. Mam naprawde problemy z jego zrozumieniem. Fakt. Moj hiszpanski jest kiepski, ale w koncu dochodzi to do jakiejs paranoji: Alejandra, zrozumialas? nie. przykro mi Santiago, powtorz jeszcze raz. A wiesz co znaczy to? A rozumiesz to slowo? Nie, nie, nie. I tlumaczenie mi kazdego slowa na okolo godzinami. Przykro mi, znowu nie rozumiem. Niewazne.
Wracamy do samochodu. O godzinie 22 znajdujemy jakis przydrozny bar dla TIRowcow. Jestesmy nadal ze 130 kilometrow od Meridy. Jest czarna noc. Otacza nas meksykanska selva. Gdzies pomiedzy Chiapas a Yukatanem. Marcin spi dalej, my wychodzimy. Santiago zamawia dwie kawy i hamburgera dla siebie. Chce mi rowniez kupic koniecznie cos do jedzenia, ale po dziesieciokrotnych zapewnieniach ze nic nie chce daje mi spokoj. Chociaz i tak nie wierzy ze nie jestem glodna. Wstydzisz, sie poprostu sie wstydzisz - powtarza w kolko. I ma racje. Jest mi glupio ze przez caly dzien za wszystko za nas placi.
Ma czerwone przymkniete oczy. Modli sie w nieskonczonosc nad filizanka kawy i kolejnym papierosem. W koncu idziemy do samochodu.Marcin sie zrywa, w nadzieji ze w koncu pojedziemy dalej w strone upragnionej Meridy. Teraz jest czas odpoczynku - oznajmia z usmiechem Santiago, po czym rozklada sie wygodnie na siedzeniu, wyciagajac nogi na kierownicy. Wkrotce po tym prosi Marcina, zeby usiadl na jego miejscu, a sam wtarabania sie lozko. Rzuca sie na posciel i udaje ze chrapie. Po chwili wybucha szalenczym smiechem. My rowniez sikamy ze smiechu. Sytuacja jest komiczna. Teraz jest czas odpoczynku - powtarza. Kaze Marcinowi przekrecic kluczyk w stacyjce, zaczyna udzielac mu pierwszych wskazowek, w jaki sposob prowadzi sie TIRa. No, Marcin, jedziemy! Jak ty nie pojedziesz, to zostajemy. Patrzymy sie po sobie z usmiechem.
Oczywiscie Marcin nie rusza i zostajemy... Noc w TIRze. O tyle meczaca, co klimatyczna. Santiago z tylu, my na siedzeniach. Bardzo trudno przybrac jakas wygodna pozycje do snu. Troche przysypiam, ale oparcie na reke strasznie wbija mi sie w plecy. Nagle widze nad soba twarz Santiago, ktory... wklada mi pod plecy poduszke. Zaczynam zakrywac sobie nogi polarem, natychmiast opatula mnie kocem. Zastanawiam sie, skad sie biora tacy ludzie?
Tuz przed 6 zrywa sie i niczym nigdy nic, powraca na miejsce kierowcy. Znowu wesoly i ozywiony. Jak sie macie? Ruszamy!
Mkniemy w koncu w strone Meridy, tym razem juz dobra autostrada (bo juz sie nie placi na tym odcinku). Ja i Marcin wlazimy na lozko i staramy sie jeszcze zdrzemnac. Okolo 8 jestesmy w koncu w Meridzie. Wymieniamy sie adresami. Santiago udaje ze zalewa sie rzewnymi lzami. Ostatnie zdjecie.
Bede tesknil. My tez.

Autor: Ola

Palenque. Nasi tu byli! czyli pierwszy Polak na szlaku


Z San Cristobal stopujemy przez przepiekne chiapaskie gory w strone ruin Majow - Palenque. Jedziemy glownie na pakach pick-upow, wiec mozemy podziwiac krajobrazy i pojawiajace sie co pewien czas male wioski, pelne Indian. Stopowanie w Chiapas idzie naprawde niezle, jedynym jego minusem jest to ze przemieszczamy sie bardzo malymi odcinkami, czesto musimy wysiadac i szukac nowego pojazdu. W pewnym zakletym miejscu, gdzie gromadza sie same taksowki i colectivos utykamy na dobre. Na drodze do Palenque znajduja sie wodospady Agua Azul, ktore rowniez chcemy zobaczyc. Zeby tam dotrzec, jestesmy w koncu zmuszeni wsiasc do jednego z pomykajacych w tamtym kierunku colectivos.
W koncu docieramy. Agua Azul to przepiekne miejsce. Wodospady mozesz nie tylko podziwiac, ale mozesz tez do nich wskoczyc. Taka kapiel to naprawde bajka.
Z Agua Azul chcemy zlapac stopa do Palenque, ale niestety nam sie to nie udaje, poznajemy za to mila pare Niemcow - dziewczyna jest wlasciwie polGwatemalka, przyjechala w te strony odwiedzic rodzine, przy okazji zwiedza tez Meksyk. Collectivo dojezdzamy juz na wieczor do Palenque - miasta malego i totalnie nieciekawego, klimatu nie odnajdziesz tutaj nawet na Zocalo. W dodatku jest drogo.
Znajdujemy hostel, gdzie dormitorio urzadzone jest pod samym dachem. Olbrzymie okna, dach zrobiony z cienkiej blachy, wiec ma sie troche wrazenie jakby sie spalo pod golym niebem. Mi sie tam bardzo podoba, Marcin do dzisiaj wspomina to miejsce z obrzydzeniem, bo spedzil tam dluga bezsenna noc. Najpierw ktos gadal, wiec nie mogl zasnac. Pozniej lunal deszcz i po sali rozniosl sie jednostajny halas uderzajacej o blaszany dach wody. Mi spalo sie bardzo dobrze, nie mialam wiec wiekszych problemow zeby o godzinie 6 rano wstac (chielismy juz o 8 znajezc sie u bram miasta Majow).
Tanim collectivo dojechalismy do ruin, tuz przed ich otwarciem. Czesto zastanawialismy sie co powiemy pierwszemu rodakowi spotkanemu na trasie naszej podrozy. Dziwilo nas ze przez caly miesiac, ani na Kubie, ani w Meksyku nie spotkalismy zadnych Polakow. Wydawalo nam sie dotad,ze w zylach naszego narodu plynie podroznicza krew...
Pierwszy Polak na szlaku pojawil sie wlasnie przy kasach Palenque. Jego zwiastunem byl meksykanski przewodnik, ktory zaczal zagadywac do nas po polsku. O, pan mowi po polsku? To tutaj przyjezdza duzo Polakow? Tak, bardzo duzo, wczoraj na przyklad mialem grupe polska. Jakby na potwierdzenie jego slow pojawila sie... Magda. Mielismy plan, zeby pierwszemu Polakowi rzucic sie w ramiona :-). Skonczylo sie na serdecznym uscisnieciu reki. Ruiny zwiedzalismy juz razem. Magda podrozowala od roku, razem ze swoim mezem Amerykaninem - baardzo milym zreszta. Przybyli stamtad, dokad jechalismy, tematow do rozmow wiec nie brakowalo.
Chociaz wiem ze zabrzmi to prymitywnie, i ze moglabym wysilic sie na jakies bardziej ambitne wnioski, po odwiedzeniu slynnego miasta Majow, ale co tam... Palenque to naprawde sympatyczne ruiny. Polozone w zieleni, i nie tak jednostajne jak Teotihuacan. Zgromadzone sa w kilku grupach, mozna lazic godzinami i ciagle natrafia sie na cos nowego. My, na zwiedzenie wszystkiego poswiecilismy zaledwie 2 godziny. Do wyjscia szlismy przez dzungle, w ktorej rozlegalo sie co chwile grozne ryczenie malpy.
Magda z mezem udali sie do swojego schroniska, niedaleko ruin. My wsiedlismy do busika, zeby czympredzej dotrzec do miasta, zabrac nasze bagaze i ruszyc dalej stopem w strone Campeche. Z okna busika Marcin krzyczal adres naszej strony internetowej. Mamy nadzieje ze Magda go zapisala i ze bedzie mogla przeczytac, ze bardzo serdecznie ja pozdrawiamy!

Autor: Ola

wtorek, listopada 15, 2005

Indianie Chiapas i San Christobal de las Casas


Rano opuszczamy niegoscinny dom Rogelio. Jego matki juz nie ma wiec tym razem nie dstajemy sniadania:(((. Niestety przy pakowaniu namiotu okazuje sie ze zerwala sie linka laczaca rurki stelaza. Tragedia. Prawdopodobnie nie bede juz mogl uzywac normalnei namiotu i to na poczatku podrozy. Rodzice beda musieli wyslac nam do Kostaryki nowy stelaz Marabuta:(((.

Tym razem przed nami tylko 2 godzinna droga przez piekne gory do San Christobal prawdziwej stolicy indianskiego Chiapas. Poniewaz czasu mamy malo a bilet jest taniutki decydujemy sie na autobus za 25 peso. Autobusu w Meksyku sa na bardzo wysokim poziomie, czlowiek czuje sie troche jak w samolocie. Przed adjazdem z ekranow telewizorkow puszczaja instrukcje bezpieczenstwa a potem leci z reguly jakis bardzo dobry film amerykanski.

Docieramy szybko do celu podrozy. San Christobal polozony jest w dolinie otoczonej pieknymi gorami pokrytym lasami. Miasteczko ma przyjejmny kolonialny charakter ze starymi niskimi budynkami posiadajacymi czesto piekne wewnetrzne ogrody. W Meksyku z reszta wlasciewie nie spotkalismy do tej pory blokowisk a jedynie dosc niska zabudowe. Ulice wygladaja w kazdym miescie dosc podobnie. Fasady budynkow w San Christobal mienia sia cala paleta przepieknych cieplych barw.

Na ulicach pelno jest Indian. To moj pierwszy w zyciu kontakt z tak egzotycznymi Indianami. W miescie pelna jest kobiet odzianych w swoje tradycyjne roznokolorowe stroje. Prawie kazda nosi na plecach dziecko, owiniete solidna tkanina. Tutaj kazdy probuje nam cos sprzedac. Chusty, koraliki i inne wyroby. U dziecie sprzedaz zamienai sie czasem wrecz w zebranine. Ida przylepione do Ciebie dalej mimo ze odmawiasz zakupu. One tym wcale nei zrazone powtarzeja jak zaklecie blagalnym glosem. Kup to tylko 2 peso, tylko 1 peso. Kup, kup kup. Indianie nie pozwalaja zeby robic im zdjecia jesli tylko zauwaza obiektyw wycelowany w ich strone chowaja twarze. Wyglada to dosyc smiesznie. Ktos mogby pomyslec ze boja sie ze skradniemy ich dusze:)) Nie powod jest dosc prozaiczny. Indianie mysla, ze kazdy turysta robi zdjecia by pòtem sprzedac je z zyskiem, wiec nie chca dawac fotografowac sie za darmo tylko za oplata np 10 peso za foto ( 1 dolar). Chiapas uzywaja swojego jezyka, ktory oczywiscie nie ma nic wspolnego z hiszpanskim i jest podzielony na wiele lokalnych dailektow. Odwiedzamy targ pelny egoztycznych Indian sprzedajacych miliony produktow. Cago tu nie ma. Pprzyprawy, owoce, kury, indyki...

To tu w San Christobal de las Casas w 1994 roku komendant Marcos z grupa Indian rozpaczal swoje powstanie opanowujac miasto. Dzisiaj nie ma sladow po tamtych wydarzeniach i wogole nie czuje sie jakiejs atmosfery napiecia. Miasto przepelnione jest turystami a prawie kazdy dom zamianiony jest na hostel. My znalezlismy cos genialnie taniego. Placimy tylko 30 peso od lebka i to ze sniadaniem:)) Dziesiatki kanjpek oferuja muzyke na zywo z czego wlasnie znane jest ot miasto. Znajdujemy nawet ksiegarnie prowadzona przez Amerykanke, gdzie nabywamy przewodnik po Ameryce Centralnej za 25 dolcow. Jednak nie polecamy tego miejsca. Nie ma zupelnie klimatu a Amerykanka opisana w przewodnikach jest smutna i niemila osoba.

Pod wieczro w hostelu poznajamy kolejnego wloczenge. Niemca Mateo. To wysoki blondyn chodzacy wszedzie na bosaka. Zwiedzil do tej pory prawie cala Ameryke Centralna. Wyluzowany. Mowie ze wszedzie bylo genialnie pieknie i bezpiecznie, nawet bezpieczniej niz w Meksyku, czego sluchamy z niedowierzaniem znajac relacje innych podroznikow. Mateo zachwala szczegolnie piekno Nikaragui. Siedzimy razem nad mapa i notujemy sobie jego uwagi. Nasz nowy przyjaciel jest juz prawie bez pieniedzy i chociaz ma bilet powrotny na koniec stycznia bedzie musial leciec wczesniej do kraju. Kupujemy najtanczy rum i Cole. Siadamy wieczorem na schodach katedry i pijemy. Poznajamy dwoch mlodych indian, ktorzy jednak juz mowia tylko po hiszpansku, Opowiadaj nam troche a Marcosie, ze zyje w gorach i ma nadal sowich ludzi ale ze policja i wojsko juz go nie szukaja. Wlasciewie zeby zwiedzic to miasto wystarczy jeden dzien bo jest malutkie, zeby je naprawde poznac i zrozumiec potrzeba pewnie miesiecy.

Autor: MalyRycerz

poniedziałek, listopada 14, 2005

Kanion del Sumidero


Byc moze troche przedwczesnie oplulismy naszego hosta. Rano na scenie pojawiaja sie rowniez jego matka i kuzyn - bardzo mili, czestuja nas sniadaniem (tortille z jajecznica i serem), sympatycznie sobie rozmawiamy. Mama nawet oferuje ze upierze nasze rzeczy ;-), z ktorejto propozycji ochoczo korzystamy.
Nasz host zawozi nas do centrum Tuxli, stamtad wsiadamy w podmiejski autobus ktory jedzie do Chiapa de Corzo, miejsca skad mozna wsiasc w lodz i poplynac rzeka przecinajaca olbrzymi kanion del Sumidero.
Kupujemy bilet za 9 dolarow od lebka i... czekamy. Jestesmy bowiem tego dnia pierwszymi turystami, a zeby lodz ruszyla potrzebnych jest 12 osob. Zabawne. Tak rozbudowana infrastruktura turystyczna i zero turystow... Poprostu nie jest to sezon.
Po jakiejs godzinie w koncu zbiera sie grupa i ruszamy. Wszyscy pozostali pasazerowie to Meksykanie.
Naprawde bylo warto. Kanion urzeka swoja wielkoscia. W pewnych miejscach znajdujemy sie pomiedzy scianami zieleni wysokimi na prawie kilometr. Widzimy dziwne skalne wodospady, ptaki. Dookola naszej lodki plywaja krokodyle.
Po 14 wracamy do miasta. Dziwne, ale stolica Chiapas nie ma zbyt wiele do zaoferowania. Katedra o bialych scianach, wygladajaca troche jak wycieta z papieru. Olbrzymi bazar, po ktorym krazymy chyba z godzine w poszukiwaniu czegos do jedzenia. Nie mozemy zrozumiec dlaczego w najbiedniejszym meksykanskim stanie ceny sa az tak wysokie. Za malutkie tacos z miesem placi sie az 5 peso (0,5 dolca).
Caly wieczor siedzimy przy kompie, ktorego uzyczyl nam nasz host.

Autor: Ola

niedziela, listopada 13, 2005

Naszym celem jest Chiapas!


A wiec stopujemy dalej, juz bez Katki, szczerze mowiac bardzo sie z tego ciesze. Od poczatku ta dziewczyna dzialala mi na nerwy. Nie spotkalem jeszcze kogos tak egoistycznie i sceptycznie nastawionego do zycia. Zaczelo sie juz w ambasadzie Ekwadoru w Warszawie, wlasciwie kazda moja wypowiedz byla kontestowana, czesto w smieszny zeby nie powiedziec glupi sposob. Na kazda propozycje Katka ma zawsze dziesiec sowich lepszych. Ta kobieta powinna po prostu podrozowac sama. Szkoda tylko ze jest to takie niebezpieczne. Zaproponowalismy jej zeby sie spotkac przy granicy z Belize i tam znowu kontynuwac razem podroz przez niebezpieczna Ameryke Centralna. Ale ona chyba juz ma dosyc wspolnej podrozy a szczegolnie mojej osoby i nawzajem.

No ale wrocmy do naszej podrozy. Ciezki poranny 2 kilometrowy marsz zostal dzieki bogu przerwany przez auto ktore zabralo nas z Zipolite do Puerto Angel. Po drodze do szalu doprowadzaly mnie mijajace nas taksowki ciagle oferujace to samo. No ale ruszmy. Docieramy do Poczutli. tam juz sami ruszmy w strona Bahia Huatapulco i Salina Cruz. Powoli ale przesuwamy sie do przodu. No i w koncu ladujemy na drodze gdzie nic nie jedzie, upal, konczy sie woda, nie mamy juz peso meksykanskie, poczucie totalnej beznadziei. Ale jak mowi prawo autostopowe z kazdego miejsca da sie ruszyc, podjezdza nagle luksusowy samochod terenowy z milym Meksykanczykiem, ktory sam do konca nie wie ktora droga ma jechac do domu do Veracruz. Uswiadamiam mu jak ma jechac i ze nasze keirunki przez nastepne 200 km sa zbiezne. Facet ma okolo 40 lat i mowi ze smutno i nudno mu podrozowac samotnie. Troche wstydze sie siedziec kolo niego w tym niezlym samochodzie wybrudzony od stp do glow brudem z poprzednich stopow ciezarowkowych.

Koles sie rozkreca, wlacza swoja ulubiona muzyke na caly regulator. I opowiada o swoim zyciu. Mam obecnie trzecia zone, troche dzieci i 20 kochanek. Upaja sie swoim sukcesem. Pokazuje zdjecia. Widze na nich piekne kobiety o wygladzie modelek w roznycch pozach. Niezle naprawde. Ale ja nie wiem czy to jest czysty uklad, czy on im placi. Trudno powiedziec. Dla nas jest strasznie mily. Kupuje nam picie i cos do przegryzienia mimo naszych protestow. A potem kazde plyte ktora sluchamy prezentuje nam:)) Odnosze wrazenie ze Meksykanie chca bysmy mielie jak najlepsze wrazenie o nich i o ich kraju, jak cie wezma na stopa to czuja sie gospodarzami. Daje on nam takze swoj numer telefonu. "Jak bedziecie cos potrzebowac w Meksyku to dzwoncie"

Wysiadamy po 2 godzinach z jego samochodu na skrzyzowaniu 2 autostrad. Olbrzymia przestrzen i wiatr. Auta jada tak szybko ze trudno oczekiwac ze sie zatrzymaja. Ale ku naszemu zdziwieniu zatrzymuje sie TIR. Zabiera nas do najblizeszje stacji beznynowej i strasznie angazuje sie w poszukiwaniu dalszego stopa do Tuxlti stolicy stanu Chiapas. Kuouje nam wode. Opowiada Oli ze jest najpiekniejsza kobieta na swiecie. Chyba sie zakochal. Dzwoni do innych kierowcow TIROw czy nie moga nas zabrac. My tymczasem staramy sie szukac stopa wsrod kierowcow samochodow osobowych.
Tutaj po raz pierwszz spotykamy cale kolumny aut z Ameryki srodkowiej, prowadzone przez auto pilota. Kupili jakies rozwalone auta w USA i wracaja do swych krajow, moze po paru latach pracy., Obladowani do granic mozliwosci. Wracaja do swych domow w Salwadorze czy w Nikaragui. Przypomina mi to Polakow na granicy polsko-niemieckiej. Jakze swiat jest maly. Inne kraje, inne kontynenty ale te same standardy zachowan. W koncu odjezdzamy. Niestety to tylko kolejne 30 km a mamy do przejechania jeszcze 200 km. Niestety w miejscu w, w ktorym wysiadamy nie ma juz zaznaczonej na mapie stacji beznynowej - sa jej pozostalosci. Przy dordze znajduje sie pare podlych barow i jacys podpici Meksykanie zachowujacy sie jednak przyjaznie. Niesympatyczna okolica. Lapiemy dalej stopa ale z coraz mniejsza wiara, ze cos zlapiemy. O rany straszne miejsce na spedzenie nocy. I jeszcze ten brak pesos. Jestesmy glodni. Jest juz totalnie ciemno. Pytam sie w barze co maja. O sa kanapki za 12 peso ale niestety dolarow nie przyjmuja, wchodze do nastepne i za 3 dolary zamawiam dwie dosyc pozywne kanapki. No przynajmniej glod jest zaspokojony. Bar, w ktorym zamowilem jedzenie oferuje do sprzedazy kije baseballowe do saoobrony co poteguje nasze poczucie zagrozenia. Wszyscy mowia nam o jakims busie ktory ma tu przyjechac. Ale wiadomo jestesmy w Ameryce Lacinskiej. Jedni mowia ze on bedzie 18 inni ze o 23:30, inni ze o 19:00. W kocnu autobus przybywa.

Jest 18:30:))) I ku naszemu zdziwieniu z autobusu wyglada nasz kierowca TIRA. Przyjechal tutaj za Ola, zakochany:)) Oczywiscie zartuje. po prostu zostawil swojego TIRA i wraca do domu, od razu kupuje nam bilety do miejsca postoju innych TIROW, gdzie wedlug niego mozemy kontynuowac jazde z nim az do Tuxtli. Oczywisce nie chcemy wysiadac po ciemku na jakims poboczu pelnym TIrow. Kategorycznei odmawiamy i kontynuujemy podroz autobusem z przesiadka w Ariedze. Tam dzwonimy do naszego hosta z Hospitality, ktory radosnie oznajma ze wyjdzie po nas na dworzec w stolicy stanu Chiapas, Uff jak super. Ale nam sie humory poprawily. No i udalo mi sie wyciagnac z bankomatu pieniadze za ktore kupilismy przepyszna Fante o smaku mandarynkowym.

Pryzjezdzamy na dworzec w Tuxtli. To juz Chiapa, otaczaja nas zupelnie inne twarze, Indianie bardzo malego wzrostu ale bardzo sympatyczni. Ktorki telefon do hosta i czekamy. Ma byc za 5 minut. Cholera. Jest juz prawie polnoc a jego nie ma. W koncu sie pytam. No tak w tym miescie jest wiecej dworco. Nasz host poszedl na inny. W kocnu bierzemy taksowke i dojezdzamy na miejsce. Tutaj czeka nas chlodne i bardzo oficjalne przyjecie. Bagaze zostawcie na zewnatrz. Szklanka wody i nocleg w namiocie w ogrodzie. Mimo ze nasz host ma olbrzymi dom w ktorym mieszkaja tylko 3 osoby. No i na noc zamyka nam drzwi tak ze nawet nie mamy dostepu do lazienki, ale co tam rozbijamy namiot i zmeczeni szybko zasypiamy.

Autor: MalyRycerz

Z Katka. Bez Katki.


W raju spedzilismy jeszcze jeden dzien. Moja noga o dziwo doszla w miare do siebie. Jednak morze i slonce maja chyba jakies magiczne wlasciwosci...
Wyjezdzajac z Zipolite zlapalismy na stopa... Katke. Prawie sie do siebie nie odzywajac przejechalismy razem z 15 kilometrow do duzego skrzyzowania. Doszlismy do stacji. Kat podeszla do pierwszego tira, pogadala z kierowca i powiedziala mi ze z nim jedzie.
Krotka wymiana zdan. Tyle przykrych, co enigmatycznych. wsiadla do samochodu. My poszlismy dalej.
Z Katka nie ukladalo sie dobrze. Ale rozstanie, przynajmniej dla mnie nie rozwiazalo wszystkiego. Mysl o niej, podrozujacej samotnie, o tym ze moze jej sie cos zlego stac jest niczym obrzydliwy, wielki ptak szamoczacy sie na ramieniu. Mozesz nim potrzasac i starac sie z calych sil go zrzucic, ale zbyt mocno wbija sie pazurami w skore.
Katki nie ma, ale ptak podrozuje z nami.

Autor: Ola

sobota, listopada 12, 2005

Mekka niebieskich ptakow


Kuba jest krajem, z ktorego wszyscy chca uciec. Meksyk z kolei miejscem, do ktorego sie ucieka. Jest troche taka mekka niebieskich ptakow.
Pierwszych uciekinierow spotkalismy w schronisku w Oaxace (2 Niemki pracujace tu w knajpie prawie za darmo). To byla ucieczka czesciowa, raczej chwilowe wyrwanie sie ze swojego normalnego, uporzadkowanego swiata. Na nastepnych natrafilismy w Zipolite. W tym nadmorskim kurorcie, mimo ze minely juz dawno lata hipisowskiej wolnosci i szalenstwa, nadal mozna odnalezc unoszacy sie w powietrzu duch tamtych czasow. Znakiem tego (moze dosyc smutnym i marnym, ale zawsze...) sa chociazby biegajacy radosnie na golasa po plazy podstarzali juz troche Austracy i Amerykanie. (Klimatu dziwnosci temu wszystkiemu dodaje fakt ze sa to prawie sami faceci, niektorzy polaczeni w pary...) Moze wyrwali sie wlasnie ze swoich powaznych firm, zeby na meksykanskim koncu swiata beztrosko pomykac w samym kapeluszu. Beztrosko, bo bezimiennie.
W malej knajpce, gdzie podadaja najtansze tacos (z ryba!) poznalismy pare Amerykanow z malymi dziecmi. Spakowali sie, wyjechali z Kolorado i teraz kraza po Meksyku w poszukiwaniu miejsca, w ktorym chcieliby sie osiedlic na stale, w poszukiwaniu spokojniejszego zycia.
Pare przecznic dalej wchodzimy do baru, ktory prowadzi malzenstwo Wlochow. Mezczyzna baaardzo spiewajacym hiszpanskim (okraszanym bogata gestykulacja) tlumaczy nam przyczyny ich wyjazdu. W Europie strasznie ciezko otworzyc jakis biznes, na drodze pojawia sie tysiace przeszkod w postaci papierkow, niezliczonych kontroli. W Meksyku mozesz robic to, co chcesz, jest duzo latwiej. Meksyk daje poprostu wieksza wolnosc.

Autor: Ola

piątek, listopada 11, 2005

Pierwszy dzien w raju


I w koncu jestesmy nad wymarzonym morzem. Chcemy spedzic tu 3 noce i 2 dni i nie ruszac sie wiele, tylko slonce, plaza i morze no i ewentualnie jakas zabawa, tance. Plaza jest rzeczywiscie sliczna. Rano postanawiamy poszukac lepszego noclegu to znaczy bardziej klimatycznego i moze tanszego i znajdujemy. Za 10 dolcow zamiast za 12 mamy cos na plazy z widokiem na przepiekne morze i skaly. Super, jestesmy w raju. Plaza jest jednoczesnie plaza nudystow wiec lata tu mnostwo jakis golasow:)) Na plazy nie ma wielu ludzi za ta jest czysciutki paseczek, palmy i wielkie fale. Caly dzien po prostu plawimy sie w wodzie. Dzis moje imieniny, Dostaje od Oli w prezencie muszelki. Spotykamy tez Katke, ktora wedruje z jakims znajomym po plazy. Wieczorem szukamy cos do zjedzenia i po zaspokojeniu glodu idziemy do knajpki internetowej. Ola wychodzi na chwile i w momencie gdzy pisze te slowa wraca smutna mowiac ze wlasnie skrecila noge i jest jej slabo. Niepotrzebnie gdzies biegla. Mam nadzieje ze wszystko bedzie dobrze. Reszte wieczoru, moich imienin siedzimy w dosc smutnych nastojach nad brzegiem morza. No super imieniny. Ale najwazniejsze czy Ola bedzie mogla kontynuowac podroz z taka noga. Dobrze, ze jutro jeszcze jeden dzien nad tym cudownym morzem.

Autor: MalyRycerz

czwartek, listopada 10, 2005

Stopem nad morze do Zipolite


Z zalem opuszczamy ta piekne miasto stolice stanu Oaxaca. Juz dzien wczesnije opracowalismy sobie wyjazd z miasta. Prawie w centrum w strone Puerto Angel jest super stacje benzynowa. 15 minutowy marsz z plecakami przez miasto i juz na niej jestesmy. I znowu to samo. "Hola senor. Somos de Polonia, soy con mi hermana, puede usted dar nos un ray a Puerto Angel? Va usted a Puerto Angel?" Mamy przed soba 250 km do przejechania

Prawie pierwszy zapytany z usmiechem odpowiada ze tak, jedzie w naszym kierunku 40 km ale za jakies pol godziny. Poniewaz jest to mala ciezarowka i mozemy jechac z tylu, co uwialbiamy decydujemy sie nawet na to polgodzinne czekanie bez wahania. Odjezdzamy. Slonce grzeje niemilosiernie. Facet ciezaroweczka niezle grzeje. Chociaz musi od czasu do czasu przyhamowac. Na 2 pasmowej bardzo szerokiej drodze ustawiono taki lezacych policjantow jakie sa znane w Polsce tylko z malych uliczej osiedlowych, to naprawde jakas paranoja.

Ale wazne ze jedziemy. Ladujemy ma kolejne stacji benzywej. Jest ona niestety przed miastem i wszyscy do niego wjezdzaja. W koncu zatrzymuje sie facet i wywozi nas na inna stacje poza miastem. Tutaj ruszmy szybko ale znowu robimy jakies 50 km. Tu lapiemy kolejnego stopa. I kolejne 50 km. Wolno idzie ale przemieszczamy sie do przodu. Ola zlapala juz drugie stopa nie ze stacji benzynowej lecz stojac na ulice. Czyli stop na Ole dziala:)))

Tym razem bierze nas jakis polityk, prezydent miasta, radny. Duzo wie o Polsce, glownei itneresuje go II wojna swiatowa i holocaust, pyta sie ldaczego Hitler zabijal Zydow. Sadzie ze sie ich bal. Wyjasniamy mu to z naszego puntku widzenia. Slyszal o Lechu Walasie, pytam sie co z nim sie stalo, ze zniknal. Nawet pamietal generala w czarnych okularach ale nazwiska juz nie znal. Jestesmy pod wrazeniem jego wiedzy. Dojazdzamy do gor, ktore odzielaja nas od moza, mamy ponoc jeszcze 4 godziny jazdy. I tu nagle mila niespodzianka. Nasz polityk zatrzymuje sie przy jakies budce i strasznie dlugo z kims rozmawia, denerwuje nas to troche bo czas leci i zbliaza sie zmierzch a my mamy jeszcze kupe drogi przed soba. PO 10 minutach wraca. W reku trzyma 2 czarne torby. I mowi to kurczak i tortillas, zjedzcie go sobie.

Czynimy to z przyjemnoscia. Jemy na poboczu drogi olewajac przejezdzajace auta. Po zaspokojeniu glodu ruszmy6 dalej. I znowu jakies 30 km ale juz wbijamy sie w gory. Droga staje sie waska i bardzo trudna dla kierowcow. Mnostwo serpentyn. Ale za to jakie widoki. Znowi siedzimy z tylu na ciezarowce. Ladujemy w srodku gor. Niestety robi sie juz ciemno mimo ze jest godzina 18. Powoli rozgladamy sie za noclegiem, ale okolica nie wyglada ciekawie. Okolica jest przepiekna, jestesmy tak wysoko ze widzimy chmury pod nami, pierwszy raz cos takiego widze w zyciu. Jeszcze probujemy lapac stopa, wyciagam reke i drugi przejezdzajacy samochod sie zatrzymuje. Z miejsca gdzie nas wysadzi ma byc godzine drogi do celu naszej podrozy. Jedziemy, Meksykanin jest przesympatyczny i cialge nas zagaduje ale kazde slowo wypowiadam z trudem. Ola ma lepiej bo siedzi dalje i moze milczec, od tych zakretow jest nam niedobrze. Mamy nadzieje ze nei zwymiotujemy. Mijaja kolejne 2 godziny i wysiadamy. Na szczescie. Jest okolo 20:00. Po drodze nic nie jedzie, siedzimy przy jakims barze jest pare samochodow ale zaden nie jedzie tam gdzie chcemy. Jakims cudem pojawia sie cos na drodze. Lece predko i wystawima dlon, iiii.... Zatrzymuje sie. Znowu super bogaci mlodzi Meksykanie. Architekci. Projektuja domy nad morzem, maja ze soba piekna dziewczyne. I znowu super wielki samochod terenowy, to tutaj standard. Zartujemy sobie po drodze. Zabieraja nas do samego Zipolite do ktorego docieramy o godzinie 21:30. Spocenie i zmeczenia nie mamy sily na nic. Wychodze z auta i pytam w pierwszym sklepie o nocleg. Facet mowi 15 dolcow, ja 12 i sie zgadza. Mamy duzy pokoj z lazienka i wielkim lozkiem ale totalnie bez klimatu prawie przy plazy. Szczesliwie dotarlismy do celu.

Autor: MalyRycerz

środa, listopada 09, 2005

Schronisko w Oaxace


Jechalismy do Oaxaki naprawde przez przepiekne tereny! Najpierw szczyty gor w chmurach, pozniej stoki cale porosniete kwiatami i kaktusami. Nigdy w zyciu nie widzialam tak kolorowych gor!
Kacdy w podrozy ma jakies marzenia. Moim bylo trafienie do schroniska, gdzie gromadziliby sie podroznicy. Na takie wlasnie miejsce trafilismy w Oaxace. Przyjechalismy dosyc pozno, hostow z hospitality club nie bylo. Zostawilysmy Marcina pod kosciolem i poszylsmy z Katka szukac taniego noclegu. Po odwiedzeniu paru miejsc, lacznie ze schroniskiem dla bezdomnych, trafilysmy w koncu na youth hostel ¨Santa Isabel¨, zaraz przy ulicy Independencia. Ktokolwiek bedzie w Oaxace, KONIECZNIE!! Nocleg ze sniadaniem kosztuje 6 dolcow. Ale jakbym miala do wyboru za ta sama cene to i jakis super hotel, zostalabym tutaj. Jest to miejsce magiczne. Spia tam praktycznie sami podroznicy. Wszyscy robia cos podobnego do nas. Maja po 4, 6 miesiecy podrozy. Zazwyczaj jada w strone Gwatemali, albo wlasnie stamtad wracaja.
Katka zaraz zaznajomila sie z jakimis Hiszpanami. Byl to kolejny etap rozplywania sie Katki, jej znikania z naszego zycia.
My poznalismy Tine ze Slowenii. Naprawde super dziewczyna. Gadalismy i smialismy sie caly wieczor. Szkoda ze jechala w kierunku przeciwnym do nas. Jej podroz praktycznie juz dobiegala konca. Zmierzala w strone Mexico City.
W trakcie takich podrozniczych rozmow popada sie troche w paranoje. Tego okradli w Hondurasie, kogos innego w Gwatemali. Jeszcze inny twierdzi ze jechac do Panamy to samobojstwo. Pewien Francuz wiele dni byl w szoku po tym jak mu przystawili w bialy dzien pistolet do glowy. Planujemy powoli zakup maczety, po wyjezdzie z Meksyku... Dziwne, bo juz kiedy wyjezdzalismy z Kuby, zdawalo nam sie ze wkraczamy w strefe zagrozenia... Tymczasem w Meksyku czujemy sie naprawde swietnie. I mowimy sobie ze pewnie dopiero w Gwatemali sie zacznie prawdziwy hard core ;-). Mam nadzieje ze nie zacznie sie nigdy...
Poznalismy tez dwie Niemki, ktore siedza juz w tym schronisku 2 miesiace. Bardzo im sie podoba w Oaxace, zaczely pracowac w barze (bardzo fajnym zreszta, bo nastepnego dnia go odwiedzilismy). Powiedzialam jednej z nich ze troche im zazdroszcze, ze moga sobie gdzies tyle czasu zostac, a nasz program jest bardzo napiety. Ona na to, ze na pewno znajdziemy takie miejsce z ktorego nie bedziemy chcieli tak szybko wyjezdzac i ze poprostu tam zostaniemy. Zobaczymy...
Nastepny dzien caly poswiecamy na zwiedzanie miasta. Spedzamy naprawde zajebisty wieczor. Idziemy razem z Tina iranski film Turtles can fly. Graja to wjakims alternatywnym kinie za darmo. Niezly klimat. Jestesmy gdzies w Meksyku i ogladamy film iranski. Do tego naprawde swietny! Jeden z najlepszych jakie widzielismy w zyciu.
Po filmie staramy sie kupic piwo, ale nam sie nie udaje. Wszystkie sklepy zamykaja sie tu o 22. Konczymy w naszym schronisku na herbacie.
Kartka od Katki znaleziona na moim plecaku: nie wiem jakie macie plany, ja jade autobusem nocnym do Zipolite. Moze sie spotkamy, a moze nie.
Katka sie rozplynela.
Zegnamy sie z Tina i idziemy spac. Naprawde przykro wyjezdzac z tego miejsca.

Autor: Ola

wtorek, listopada 08, 2005

I znowu stopujemy !!


Miy czas u naszych hostow w Puebli dobiega konca, co prawda proponuja nam zostanie na dluzej ale nas ciegnie na poludnie w strone Oaxaci. Nasi hosci widza sceptycznie sprawe naszego stopu. Szczegolnie ze zrobila juz prawie 12 a podobno sam bus do Oaxaci jedzie 7 godzin. Mamy przed oba do pokonania jakies 360 km. Stosujemy wiec europejskie sprawdzone metody. Wyjazd z miasta na stace benzynawa za 0,4 dolara i lapiemy okazje. Co smieszne ludzie reaguja podobnie jak w Europie. Pytasz sie czy moze cie zabrac to kierowaca zaczyna objasniac ci droge jak tam dojechac myslac ze jestes wlasnym samochodem. Wiekszosc nie jedzie w nasza strone albo skreca do Puebli z ktorek wlasnie probujemy wyjechac. Z Ola aktywnie pytamy kazdego. W koncu trafia sie po 30 minutach facet, ktory wczsniej nei chcial nas wziac, bo podobno firma mu zakazala brania ludzi. (jakze to znana odpowiedzi z wojazy autostopowych po naszym kontynencie) Ae mimo odmowy nagle macha do nas reka i nas zabiera. Z trudem wciskamy bagaze do auta. Jednak trudno jest podrozowac w 3 osoby z pelnym ekwipunkiem. Przejezdzamy z nim 90 km i wysiadamy na wielkiej stacjie przy rozwidleniu autostrad na Oaxace i Veracruz. Niestety wielkosc stacji nie pomaga, samochodow tu jak na lekarstwo. A jak sa to albo pelne lub jada do Veracruz. W koncu jednak jakt to zwykle bywa po 2 godzinach znajdujemy miego architekta ktory jedzie w naszym kierunku co prada tylko 60 km ale wykonujemy wazny dla nas zakret.

Autostop jest w Meksyku dosc sympatyczny bo mamy wrazenie ze kazdy cie zabierze jesli tylko moze.Ludziom podoba sie ze moga zabrac cudzoziemcow z daleko, strasznie jest tez mila oblsuga stacji i wspiera nas duchowo.

Z architektem docieramy stacji pobierania oplat na autostradzie, tam on sam lapia dla nas kolejnego stopa. Dwoj mlodych gosci jadacych juz prosto do Oaxaci. Rany ale oni mam swietne samochody, najlepszej klasy terenowki.

Mnkiemy spokojnie do Oaxaci i przybywamy tam na godzine 18:30 nie wydajaz ani grosze. Niech zyje AUTOSTOP!

Autor: MalyRycerz

poniedziałek, listopada 07, 2005

Puebla


w niedzielny wieczor jescze troche lazimy po Mexico City. Przydalby sie jeszcze jeden dzien zeby tak naprawde zobaczyc to miasto. Niesety czas nas goni i musimy ruszac dalej. W takich chwilach zalujemy, ze nie mamy na zrobienie tej trasy roku...
Zeby nie tracic czasu jedziemy autobusem (dochodzimy do wniosku, ze wydostawanie sie z tak olbrzymiego miasta stopem zajeloby zbyt duzo czasu). Po paru godzinach jestesmy w Puebli.
Kolejny host - tak naprawde to rodzice chlopaka, ktory jest czlonkiem hospitality. Duuuze, bogate mieszkanie. Drzwi otwiera nam sluzaca ;-)
Mieszka tam malzenstwo i dwie mile corki.
Lazimy po Puebli, Katka w tym czasie jedzie do Choluli. W ogole nasze drogi z nia powoli sie rozchodza, podrozujemy tylko razem, a po dotarciu na miejsce kazdy idzie w swoja strone.
Puebla to naprawde ladne miasteczko. Mnostwo studentow, fajne knajpy. No i oczywiscie koscioly! Puebla slynie z kosciolow.
Wieczorem czeka nas mila kolacja u naszych hostow - spagetti i troche meksykanskich smakolykow. Popijamy Cuba Libre.
Od paru dni MARZYLISMY o internecie. Nasz gospodarz oferuje nam 3 komputery, po jednym dla kazdego!
Siedzimy pol nocy, zgrywamy zdjecia i uzupelniamy dziennik.

Autor: Ola

niedziela, listopada 06, 2005

Salsa tym razem po meksykansku


Nasi cudowni hosci z Mexico City zapraszaja nas na impreze do malego miasteczka 70 km od Mexico City Tepozxlan. Dwoch z nich - Erick i Andrej beda tam swietowac swoje urodziny.
Jedziemy tam w sobotni poranek autobusem. I... po raz pierwszy widzimy meksykanska prowincje! Kolorowe, pelne ludzi, glosne miasteczko. Z ladnymi kosciolami, klimatycznym Zocalo (glownym placem) i olbrzymim targiem, ciagnacym sie wzdluz opadajacej w dol ulicy. Na targu wszystko: mnostwo zarcia, ubran, kolorowych szmatek. Kupuje sobie hustke :-)
Zocalo jest sympatycznym miejscem, ale zaczynamy powoli go nienawidzic, bo przychodzi nam tam czekac dobrych pare godzin. Jest to kolejny etap poznawania meksykanskiej duszy. Erik mial nas odebrac z cenrtrum samochodem od razu po przyjezdzie. Zadzwonilismy do niego i powiedzial ze bedzie za 15 minut. Minely ponad dwie godziny zanim w koncu ktos nas stamtad odebral i zawiozl na miejsce imprezy.
Stracilismy prawie pol dnia ale... WARTO bylo czekac!
W takim miejscu nie bylismy nigdy. Ooooolbrzymi dom (wlasciwie kompleks domow) z basenem. Ogromny ogrod z niewiemiloma biegajacymi czarnymi psami. W klatkach spiewajace papugi.
Chcecie sie czegos napic? W barze znajdziecie wszystko. Tequilla, kubanski rum, piwo, co tylko chcecie...
Chcecie zagrac w bilard? Prosze bardzo. Sa tez pilkarzyki ;-)
Powoli schodza sie ludzie. Imprezuja juz drugi dzien, wiec sa troche zmeczeni. Impreza zaczyna sie bardzo wczesnie, bo juz kolo 18. Puszczaja muzyke. Meksykanin o indianskich rysach rewelacyjnie gra na bebnach!
Tanczymy. Gadamy. Pijemy. Ludzie sa super.
O.k. nie tancza tak jak Kubanczycy...;-), ale potrafia naprawde swietnie sie bawic.
Spiewaja, wyglupiaja sie, szaleja.
Dochodzimy do radosnego wniosku ze kazda sobote spedzamy na jakiejs fajnej imprezie. Mam nadzieje ze ta tradycje uda sie utrzymac.

Jak na taka zabawe, nastepnego dnia udaje nam sie wstac wyjatkowo rano.
Pol Meksykanin, pol Iranczyk Dariusz proponuje nam wycieczke w gory do mieszczacej sie na jednym ze szczytow piramidy. Podobno jest to miejsce magiczne.
Troche skacowani i zmeczeni w koncu ruszamy na lono przyrody. Musimy wspinac sie jakas godzine, zeby... nie zobaczyc tak naprawde nic, bo droga jest zamknieta na 1,5 km przed piramida. Zupelnie nielegalnie zbaczamy z trasy i idziemy troche dalej, zeby w koncu ujrzec piekny widok na doline i miasteczko. Z oddali widac tez piramide. Jednak bylo warto.
Zwiedzamy jeszcze Tepozxlan i ok. 3 z naszym polMeksykanskim przyjacielem wracamy do Mexico City.

Autor: Ola

sobota, listopada 05, 2005

Z wizyta u Aztekow


Nasz drugi dzien w Mexico City i juz ruszamy sie poza miasto. Super tanim i bezpiecznym metrem, ktore kosztuje tylko 0,2 Dollara. Wogole Mexico City okazuje sie o wiele bezpieczniejsze niz myslelismy. Nasz poczatkowy strach powoli mija. Otacza nas mily tlum spokojnych ludzi. I na kazdym krku duzo policji, ktora przyjaznie sie usmiecha i gotowa jest w kazdej chwili pomoc w problemie.

Dojezdzamy na Dworzec Polnocny stad za 2,5 Dolara mamy autobus do stolicy Aztekow Teotihuacan. Tutaj placimy za wstep 3,5 dolca i juz jestesmy w innym swiecie. Przenosimy sie w swiat tajemniczej kultury przedkolumbijskiej. Niestety miejsce jest dosc mocno turystyczne, otaczaja nas tlumy turystow i meksykanskich handlarzy, ktorzy na kazdym kroku staraja sie nam wcisnac kiczowate kopie dziel azteckich. Kazdy sprzedaje to samo i naprawde bardzo tanio. Nawet potrafia powiedziec to po polsku jak przychodzi co do czego. A wiec nasi tez tu byli. Chociaz przez prawie 3 tygodnie podrozy nie spotkalismy zadnego Polaka ani na Kubie ani tu w Meksyku.

Widok piramid jest naprawde imponujacy. 2 wielki piramidy Slonca i Ksiezyca niewiele roznia sie od siebie. Laczy je Avenida de los Muertes, czyli Droga Umarlych. Fajnie jest otoczenie piramid, skrecamy w prawo i znikaja turysci, otaczaja nas typowe meksykanskie katkusy i udarza niesamowita cisza przerywana jedynia odlgosami jakis konikow polnych albo innego robactwa.

Po 3 godzinach nastal czas by wrocic do miasta, ciagle klopoty zaladkowe przerywaja nam rozkosz zwiedzania. Wracamy tym samym autobusem do Maksyku. Udajemy sie na mijescowy uniwersytet. Jest to kompleks wielu budynkow, trudno nam znalezc jakies centrum tego miasteczka. W koncu glod nam pomaga. Widzimy ludzi z jedzeniem w reku, kierujamy sie w strone skad przybyli. I nagle naszym oczom ukazuje sie studencka stolowka, krotka rozmowa z osluga 25 minut czekania i naszym stole pojawia sie przepyszna enchilada oraz napoj kakaowy, za jedyne 10 peso czyli jednego dolca. Jestesmy wniebowzieci. Mniam, mniam.

Teraz nastal czas by rozejrzec sie wokolo. Mlodziez tutaj jest bardzo lewicowa. Same plakaty przeciw blokadzie Kuby, namiary na akcje przed ambasada USA. Wokol siedza rozesmiani studenci. Oni chyba teraz nie mysla o polityce, pija kawe i graja w szachy lub warcacy. Prawdziwe fajne studenckie miasteczko.

Autor: MalyRycerz

piątek, listopada 04, 2005

Wznioslosc i kicz


Mexico city. Pierwsze wrazenie? Przytlaczajace! Nasunelo mi sie skojarzenie, jak wjezdzalam rowerem do Gdyni, po dwoch tygodniach obcowania z miasteczkami typu Leba czy Ustka.
Wielkie budynki! Ponad 10 linii metra. Tlumy ludzi na ulicach, przepychajacych sie, tracajacych, pokrzykujacych, sprzedajacych! Sprzedaja doslownie wszystko. Wielopasmowe ulice, pelne samochodow, i to nie takich pamietajacych epoke Kennedyego, tylko nowoczesnych, pedzacych, blyszczacych, stukonnych!
Po Kubie, nasuwaja sie rozne banalne skojarzenia jak zobaczysz takie miasto. Troche Stany, troche Europa Zachodnia, troche Tokyo.
Ale zaraz pozniej nastepuje szybkie zzoomowanie Mexico City. I co?
Indianskie twarze. Roznokolorowe i takroznopachnace zarcie, zawijane w zielone lub biale tortille. Pierwszy szaman spotkany na placu Zocalo. Monumentalne koscioly, upstrzone powiewajacymi horagiewkami. Przesyt WSZYSTKIEGO.
Wznioslosc i kicz.
Ogladamy bardzo tendencyjne malowidla scienne meza Fridy - Diego Rivery. Tematyka: rewolucja i cudowna przemiana systemu na socjalistyczny. Mozna znalezc takie perelki jak np. "Smierc kapitalisty".
Wchodzimy tez na genialna wystawe zdjec o obrzedach religijnych w Haiti. Przerazajace. Obrazy niczym z nocnego koszmaru (tak stwierdzil Marcin, i mial racje)
Co jest fajne - w bardzo wiele miejsc mozna wejsc za darmo.

Delektujemy sie pysznym zarciem. Kupujemy ponadlitrowe piwo Sol, 6procentowe i wracamy do naszego "domu".
Jak cudownie miec dom w obcym miescie!

Autor: Ola

czwartek, listopada 03, 2005

Wkraczamy w strefe Hospitality Club


Przylecielismy do Mexico city prawie o 24. Jakis tydzien wczesniej napisal do nas host z hospitality, ze bedzie na nas czekal na lotnisku. Bylismy wiec w miare spokojni. Niestety spotkala nas przykra niespodzianka. Hosta wcale nie bylo. Byla za to noc, ogarnialo nas totalne zmeczenie, a za drwzwiami lotniska swoja zlowieszcza paszcze rozdziawialo najwieksze miasto na swiecie.
Nie pozostawalo nam nic innego jak zadzwonic. Pozniej dane dam bedzie jeszcze parokrotnie przekonac sie otym, ze tego, co Meksykanin mowi nie nalezy brac calkiem na serio. Najpewniejsza oferta, czy propozycja moze byc jedynie wyrazem dobrych checi.
Odebral wspollokator,ktory o naszym przybyciu nic nie wiedzial. Host wyjechal na dobre z Mexico City nie zostawiajac na ten temat zadnej informacji. Ale nie ma problemu, i tak mozemy przyjechac.
Dostalismy adres. Rozpoczelasie klotnia, miedzy nami a Katka, czy jechac metrem, czy taksowka (ostatnio niestety klocimy sie coraz czesciej). Byla noc, a miasto nieznane. Postanowilismy na swoim i wsiedlismy w taksowke.
Wkrotce bylismy w milym bloku w ladnej dzielnicy. Na klatce schodowej pachnialo praniem. Nie gazem, smieciami, ani innym swinstewm. PRANIEM!
Weszlismy do mieszkania. Bylo tam 3 facetow wieku 20 - 30 lat, gapiacych sie w telewizor. Klimat dosyc imprezowy. Spytali sie czy chcemy tekili, moze rumu. Powiedzieli gdzie jest sklep, pokazali pokoj gdzie mozemy spac i dali klucze do domu. Pelny luz.
Spalo sie cudownie!

Autor: Ola