środa, listopada 23, 2005

Dzis opuszczamy piekny kraj naprawde kochanych ludzi!


Pakujemy namiot, czekamy az wyschna nam wszystkie rzeczy i ruszamy na piechote w strone glownej drogi gdzie po 15 minutach marszu docieramy. Niestety do stacji benzynowje mamy jakies kolejne 15 minut wedrowki. Postanawiamy zjesc cos w przydroznym barze. Maja bulki z kurczakiem po 10 peso. Zamawiamy 4. Obok nas je jakis facet. Patrze na stacje benzynowa po drugie stronie drogi, mysle sobie szkoda ze nie jest ona po tje wlasciwiej stronie...

"Olenka, zobacz z tej stacji czasem samochody jada do Chetumal w nasza strone. O zobacz na przyklad ten tir." - mowie. na to moja nieprzecietnie inteligetna siostra

"Jasne Marcin. Zobacz tir jest pusty, a czy czasem ten czlowiek co je obok nas to nie jego kierowca"

Blysk w oku, usmiech na twarzy, i wspolne postanowienie. No to go zagadujemy.
Stadnardowa gadka, ale po raz piewszy w barze przy jedzeniu. Czy jezie pan w strone Chetumal. Face: Jade do Mexico City ale prawie przy Chetumal. Czy moze pan nas zabrac. Chwila wahania, powtarzam pytanie, Czy moze nas pan zabrac. Tak ale takie niepewne. No to jedziemy. Meksykanie sa fantastycznie. Z Tira wysiadamy jakies 15 kilometrow przed granica. 2 kolejne stopy i juz jestesmy na granicy z Belize. Meskykanin ktry nas wzial zatrzumuje sie nagle przy punkcie kontroli granicznej, gdzie stoi kolejka Amerykanow do otrzymania stempelka i pewnie tez uiszczenia oplaty wyjazdowej w wysokosci 20 dolarow, Ola stoi w kolejce, ja jednak zagaduje naszego kierowce. Mowie ze jezeli tam staniem zabulimy 20 dolarow kazdy czyli w sumie 4 dolarow. Czy jest tu jeszcze jakas kontrola. On na to ze raczej nie i jesli tak to ruszamy. Mijamy wszystkie budki bez zatrzymywania sie bo facet jedzie do strefy wolnoclowej. Zegnamy Meksyk i przed oczami ukazuje sie nam znak welcome to Belize.
40 dolcow uratowane. Czas na poznanie nowego kraju.

Po ponad 3 tygodniach pobytu w Meksyku naprawde z zalem opuszczamy ten kraj. Jakze inny jest on od Kuby. Mnie osobiscie zaskoczyl bardzo pozytywnei prawie pod kazdym wzgledem. Czulem sie tu bardzo bezpiecznie, ceny byly takie jak w Polsce, stop funcjonowala genialnie, szczegolnie na Jukatanie gdzie nie wydalismy ani grosza na autobusy. W wielu iejscach spalismy tez u wspanialych ludzi z Hospitality ktorzy wiele serca wlozyli w to zeby pokazac nam Maksyk z jego najlepszej strony. Za to dziekuje tu im wszystkim i takze organizatorom Hospitality Club za genialny sposob na poznanie nowych i tanie podrozowania.

Meksyk to kraj wielkich amerykanskich samochodow, pieknych rezydencji, dosc dobrych drog i bardzo drogich platnych autostrad. Sa i malutkie sklecone z byle czego domki, ale tych nie jest wcale tak duzo jak mogloby sie wydawac. To miejsce gdzie na przyklad na Jukatanie 80% ludzi spi w hamakach mimo ze obok stoi wygodne lozko. Nie myslalem ze tak wielu z nich posluguje sie ojczystym jezykiem Maya. Mieszka tu bardzo wielu po prostu bardzo dobrych ludzi i zycze kazdemy zeby wlasnie takich spotykali na swojej drodze. Pomagaja ci w wielu sytuacjach. Pozwalaja napelnic baniak z wodo pitna w platnej restauracji. Policja na kazdym kroku ci pomaga i wogole nigdy cie nei zaczepia jak na przyglad policja na Ukrainie czy we Wloszech czy we Francji.

Najbiedniejsza sa stany Oaxaca i Chiapas, gdzie wszechobecne sa malutkie ciezaroweczki z laweczkiam z tylu sluzace jako taksowki. Znikaja one jednak gdy zlbizamy sie do Puebli lub udajemy sie w strone Yukatanu. Oaxaca to najtansze miejsce w Meksyku z tych ktore poznalismy, a najpiekniejsza plaza jest Zipolite niedaleko Puerto Angel na wybrzezu Pacyfiku. Yukatan to najlepsze miesjce do lapania stopa w kazdym punkcie. Wielu ludzi mowila nam ze latwo nam sie stopuje bo jestesmy z Polski, a wszyscy tu pamietaja papieza i to co dokonal. Spotykalismy sie z roznymi ciekawymi wypowiedziami. Na imprezie Cancun jeden pijan Meksykanin wykrzykiwal: na tym swiecie nienawiedze 2 rzeczy: rzadu tego chuja Castro na Kubie i Niemcow. Pytam sie czemu Niemcow. A n na to ze to rasiscie i nienawidza wszystkich latynosow.

Opuszczamy ze smutkiem Meksyk ale ja jestem pewien ze na pewno tu wroce i chetnie zobacze moich meksykanskich przyjaciol w Polsce, w moim domu.

Autor: MalyRycerz

wtorek, listopada 22, 2005

Tulum - palmy, kokosy turkusowe morze i darmowe ruiny


Upuszczamy Playe del Calrmn i po dosc szybkim stopie docieramy do Tulum. Pare minut marszu i jestesmy znowu w raju. El Mirador - czyli punkt widokowy. Tak nazywa sie miejsce, do ktrego dotarlismy. To camping polaczny z cabanami, czyli domkami z bali i palm. Za 60 peso rozbijamy namiot. Z plazy widzimy juz ruiny prawdawnego portu Majow. Jest cudownie. Na palamch jest mnostwo kokosow, ktore takze leza na pasku. Wszystko ozna brac za darmo. Dobieramy sie do pierwszego w naszym zyciu kokosa. Uzywam mojej maczety. Po 30 inutowych walkach udaje nam sie dotrzec do otworu z ktorego poplynal kokosowy napoj jednak o smaku malo kokosowym. Na sciankach owocu mozna znalezc jednak pyszny kokosowy miaz. Zajadamy sie ze smakiem. Warto bylo troche powalczyc.

Wspomniec nalezy tez, ze na plazy pojawila sie jak zjawa Katka. Rozmawiamy troche. Jest chyba w dobrym humorze. Duzo do tej pory zwiedzila, dzieki Bogu nic jej sie nie stalo i jest zdrowa. Nie rozmawiamy zbyt wiele i znika nam z oczu. Pewnie do nastepnego nieoczekiwanego spotkania...

Po 3 godzinnym pobycie na plazy postanawiamy dotrzec do ruin. Slyszelismy ze mozna do nich wplynac za darmo. Ale ciezko nam sobe to wyobrazic bo przeciez jak przetransportujemy aparat. Ruszymy po skalach wzdluz brzegu w strone strefy archeologicznej. Jest dosc stroma a skaly sa bardzo ostre wiec droga jest trudna. W dole widozmy nurkjacych w 2 co do dlugsci rafie na swiecie. Rany szkoda ze nie mamy ze soba maski. Wspianamy sie na wzgorze i docieramy do malego murku z kamieni. Przechodzimy przez niego i widziy jakis turysto i zadbane sciezki. Chwila wachanai i wskakujemy miedzy zwiedzajacych. Tak w ten sposob weszlismy do miasta Majow za darmo. Zaoszczedzilisy 76 peso. Miejsce jest przepiekne, polozone na skala tuz nad mozem z pieknymi 2 plazami, ktore kiedys sluzyly Majom za port. Handlowali oni stad z teranami dzisiejszego Belize i Hondurasu i z calym obszarem Jukatanu.

Wieczorem szukamy znowu klimatu jakiejsc zabawy, ludzi z ktorymi mozna wypic piwo. Niestety opisywany przez nasz przewodnik El Mirador i jego restaracja sa dosc puste. Moze to nie sezon a moze idiotycznie wysokie ceny jedzenia i piwa odstraszaja turystow. Ruszamy w poszukiwaniu czegos lepszego no i w sasiednim osrodku znajdujemy, knajpke w ktorej dzieki Bogu siedzi troche osob. Zamawiamy 2 piwa i cos do jedzenia. Patrzymy dokladnei w karte, mala Corona kosztuje 15 peso. Zjadamy chwila rozmowy i poniewaz nie nawiazujemy kontaktu z nikim postanawiamy placic itwyjsc. Kelner podaje rachunek ktory jest o 10 peso za wysoki. Pytamy sie czemu. Na to on ze piwo kosztuje 20 peso, my mowimy ze 15 bylo on pokazuje karte w ktorej wsyzstkie ceny sa wydrukowane a jedynie cena piwa zaklejona i przyklejone jest 20 zamiast pietnastu. Mowimy mu ze bylo 15 a on na to bezczelnie ze we wszystkich kartach jest 20. To dziwne bo do tej pory nikt nas nie probowal oszukac w Meksuku. Spotykalismy milych i kochanych ludzi a tutaj taka niespodzianka. Moglisy sie bardziej upierac ale cos w koncu placimy. Nie iwem jednak ze ma do czynienia z Polakami. Zemsta jest slodka. Wchodzimy do prysnicow i po prostu niszczymy jeden wyrywajac rure ze koncowka od prysnica i zakopujemy ja w piachu. Ola tez sie doklada do tego niszczac kwiat rosnacy przed restaracja. Juz w gorszych chumorach wracamy do siebie ale dranie maja za swoje. Moze nauczy ich to rozumu. Jeszcze czeka nas wilgotna i zimna noc w namiocie. Jutro opuszczamy Meksyk i udajamy sie do Belize.

Autor: MalyRycerz

poniedziałek, listopada 21, 2005

Noc w hotelu na godziny


Oferta zlozona po pijaku przez kuzyna Rafaela, ze mozemy zamieszkac w jego hotelu, ktorej nie traktowalismy powaznie, nagle nabrala realnych ksztaltow. Nie zdozylisy jeszcze opuscic goscinngo domu Israela Eka a tu dzwoni telefon. Nasz gospodarz notuje dane hotelu w Playa del Carmen. Mozecie zostac w nim 3 noce - owie Rafael. Bardzo mu dziekujemy, i znieniamy troche nasze plany, bowiem tego dnia mielismy stopowac do oddalonego o 130 km na poludnie Tulum. Nasz host wywozi nas na super stacje beznnowa we wlasciwym kierunku, pierwsza osoba spytana jedzie do naszego celu podrozy. Wsiadamy i juz po 40 minutach jestesmy u celu. Miasto od razu nie robi na nas dobrego wrazenia. Szerokie, nieciekawe ulice. Szare domy. W koncu dociaramy do miejsca naszego noclegu. Naszym oczom ukazuje sie motel wielkosci hali magazynowej. Przy wejsciu jest male okienko z kratami i brama szczelnie zamknieta. Czytamy cennik: pokoj zwykly 250 peso z jacuzzi 350 peso. Maksymalny czas pozostania w pokoju 4 godziny. Oplate prosze uiscic przed wjazdem. He he, szybko trafia do nas, ze przybylisy wlasnie do hotelu na godziny, ktrego wlascicielai sa nasi przyjaciele z Cancun. Strasznie nas to ubawilo. Pukamy do okienka. Jest El Flaco. Przysyla nas Rafael, mamy tu bezplatny nocleg. Jasne, wchodzcie, mamy szampana, wino, mozecie zamowic. Otwiera sie brama wjazdowa. Wchodzimy do srodka. Po obu stronach widzimy rzad takich samych jakby segmentow prawie bez okien, z wlasnym miejscem postojowym, przyslonietym zielona kotara. To po to aby nikt postrnny nie mogl np zapisac numerow rejestracyjnych meza ktry wlasnei zdradza swoja zone. Co jakis czas przestrzen miedzy segmentami ozdobiona jest nagimi figurkami w stylu rzyskim, ktore przyjecialsko sie przytulaja:))

Wchodzimy do naszego pokoju. Ma szerokie lozko, dosc duzo luster i oczywiscie intymne oswietlenie i lazienke. Nie zostajemy tu dlugo, szybka kapiel i idziemy na plaze. Wczesniej wysylamy jeszcze paczke do Polski z naszymi wszystkim zdjeciami. Rany uzbieralo sie tego troche. 22 plyty. Placimy 20 dolarow, po 2 tygodniach ma dotrzec do Polski. To takie zabiezpieczenie by nie stracic tych zdjec w razie kradziezy aparatu i dysku mabilnego. Dociaramy na plaze. Plaza, jast dosc ladna, ma sliczny prawie bialy piasek, tak jak w Cancun tam gdzie jeszcze wogole jest piasek. Ten dzien spedzamy plawiac sie w wodzie. Ale podjelismy juz decyzje, szkoda czasu, dluzej niz jedna noc tu nei zostaniemy. Wracamy do hotelu, ciekawi jak bedzie wygladala noc w motelu na godziny.

Rzeczywiscie, miejsce to cieszy sie duza popularnoscia. moze spowodowane jest to tym ze jednak rodziny meksykanskie sa konserwatywne i nie mozna mieszkac ze soba przed slubem. A moze i tym ze goracy temperament latynosow sprawia ze maja oni wiele kochanek. Samochody wjezdzaja jeden za drugim. Niektorzy wpada rzeczywiscie tylko na godzine inni zostaja dluzej. Rozne samochody od vokswagena garbusa po niezle limuzyne. Nasz motel tez zmienil oblicze. Wszystko jest podswietlono w niebiekos zielkonkawych barwach. Jestesmy w fabryce seksu obdartej do reszty z romoantyzmu. Dobranoc.

Autor: MalyRycerz

niedziela, listopada 20, 2005

Slyszelismy ze Cancun nie istnieje!


Z Meridy wyruszylismy stopem w strone Cancun - kultowego miasta hoteli, plaz, nocnych klubow i bawiacych sie w nich Amerykanow o grubych portfelach. Miasta bedacego sybmolem Meksyku, podobnie jak sombrero czy tequila. Po przejsciu miesiac temu najwiekszego w historii tego miasta huraganu - morderczej Willmy - Cancun stal sie raczej symbolem upadku. Wielokrotnie w innych czesciach Meksyku, slyszelismy ze nie ma po co tam jechac, bo Cancun nie istnieje. Wkladalismy oczywiscie te opowiesci troche miedzy bajki, ale bylismy naprawde podekscytowani co tam zastaniemy.
Autostrada pomknelismy tym razem bardzo szybko. Starczyly dwa samochody zeby dojechac do celu. Kluczowym dla dalszego rozwoju wypadkow okazal sie kierowca drugiego z nich. Rafael. Mlody, mily Meksykanin z wlosami zaczesanymi oczywiscie na zel, troche w typie miejscowego casanovy. Samochod - olbrzymi (jak wiekszosc w tym kraju). Nissan.
Po godzinie bardzo szybkiej jazdy dojezdzamy do Cancun. I co widzimy? Ze jednak istnieje! Widok to jednak dosyc ponury i przygnebiajacy. Poteguje go jeszcze dosyc mroczna pogoda. Rafael robi dla nas jakby maly tour po miescie - mozemy dzieki niemu zobaczyc z bliska zone turystyczna. Zatrzymuje sie przy plazy, ktorej praktycznie nie ma... Zostal zaledwie cienki pasek bialego, sypkiego piasku, w ktory uderzaja olbrzymie fale. Rafael mowi, ze byla tu piekna, szeroka plaza, po ktorej mozna bylo na bosaka spacerowac nawet w samo poludnie, bo ten bialy, ladny piasek ma to do siebie ze nie parzy w stopy. Plaze zjadlo morze. Sa plany zeby je odtworzyc, nawozac tony piasku. Trudno sobie wyobrazic zeby bylo to mozliwe do zrealizowania.
Jedziemy dalej i wchodzimy na teren ekskluzywnych hoteli. Polamane palmy, powybijane szyby, baseny i plazowe bary pozjadane w czesci przez morze. Gruz.
Nasz kierowca chce nam pomoc i postanawia zawiesc nas pod dom naszego hosta. Niestety tracimy chyba z godzine na znalezienie ulicy 60 norte. Wszyscy zapytani po drodze ludzie twierdza ze taka ulica... nie istnieje. Nasz host nie odbiera telefonu. Martwimy sie ze Rafael zaraz straci cierpliwosc i po prostu nas gdzies wysadzi na ulicy. A dzielnica to chyba nie najlepsza. Powoli zaczyna sie sciemniac.
Nasz kierowca jednak, nie dosc ze wcale nie wyrzuca nas na ulice, to jeszcze postanawia nas zabrac ze soba na impreze w domu swojego wuja i kuzynow. Stamtad bedziemy probowac skontaktowac sie z hostem.
Bardzo zaluje ze nie moglismy nagrac momentu wejscia na posiadlosc wuja. Poczulam sie jak w filmie Öjciec chrzestny¨. Na patio, przy duzym, okraglym, stole graja w domino panowie w ciemnych okularach, w zebach maja cygara. Polowa z nich to Kubanczycy, ktorzy dawno temu wyemigrowali ze swojego kraju. Mowimy im ze bylismy na Kubie. Zanosza sie smiechem. Fidel! Puta madre! Nastepuje seria przeklenstw pod adresem ojca rewolucji.
Idziemy dalej. Jest to kompleks niewysokich budynkow, zgromadzonych wokol wielkiego basenu z barem. Nowoczesne, bogate osiedle, gdzie mieszkancy zorganizowali sobie sobotnia fieste. Didzej puszcza muzyke, duzo ludzi tanczy - glownie mlode dziewczyny i dzieci. Rafael zapoznaje nas ze swoimi znajomymi. Ci zaraz czestuja nas winem. Klimat bardzo... nowobogacko - wiesniacki. Cos z pogranicza latynoamerykanskiej telenoweli i biby ruskow, ktorzy dopiero co sie dorobili i szastaja pieniedzmi na prawo i lewo. Jeden koles, dosyc mocno juz wciety (co chwila wskakuje do basenu, po czym wylazi zeby okryc sie recznikiem w panterke) oferuje nam za darmo tygodniowy nocleg w swoim hotelu na playa del Carmen. Daje Marcinowi komorke, zeby sobie zadzwonil do Polski. Jedziecie do Kostaryki? Ja was tam zawioze. Jedziemy dzisiaj? Jutro? W oblesny sposob lustruje mnie wzrokiem. Krol prymitywnego szpanerstwa.
Jest i drugi chlopak, ktory co chwile czestuje mnie cygarem. I jeszcze jeden, ktory ma wyglad stuprocentowego geja. Delikatnie podryguje w rytm muzyki, promiennie sie do nas usmiechajac.
Wkrotce przenosimy sie do domu prymitywa, gdzie wita nas jego cycata siostra, w przezroczystej bluzce, z ciezka bizuteria na rekach. Sa tez inni. Fiesta trwa dalej. Dom jest duzy, czysty i BOGATY. Marcin rozmawia z gosciem wygladajacym naprawde jak z zurnalu - zajmuje sie on, tak jak Rafael zreszta prowadzeniem stanowej gazety. To chyba niezly interes bo zyja... nienajgorzej.
W koncu odzywa sie nasz host. Bardzo mnie to cieszy, bo nie marze o niczym innym, jak o wydostaniu sie z tego miejsca. Mecza mnie takie klimaty. Chociaz napewno warto to bylo zobaczyc. Po 40 minutach do nowobogackiego salonu, w ktorym sie znajdujemy wkraczaja dwie male postacie o indianskich rysach - to Israel Ek - nasz host, ze swoja dziewczyna.
Samochodem zabieraja nas do domu. Jest polozony w kiepsko wygladajacej dzielnicy. Wchodzimy do srodka. Prosty, skromny. Oddycham z ulga.
Ek to indianskie nazwisko? Tak, jestem z Majow - mowi nam nasz nowy, niewielki gospodarz. Pokazuje nam swoje biuro - prowadzi tutaj wlasna agencje turystyczna. (piszac to, wlasnie z tego biura korzystamy, ma ono bowiem az 3 komputery z netem!).Bardzo mily, bezproblemowy czlowiek.
Nastepnego dnia ruszamy poznac lepiej miasto. Wedrujemy z centrum do zony turystycznej. Idziemy wzdluz plazy. Znajdujemy w koncu hotel, w ktorym siedza niedobitki turystow. Smiejemy sie z nich - wylegujacych sie na brudnej, kadlubkowej plazy, pod polamanymi palmami, ze udaja ze swietnie sie bawia. Niektorzy z nich moze wydali roczne oszczednosci na urlop w kultowym Cancun ;-)
Wspomniany przez mnie wyzej uczestnik imprezy o wygladzie niczym z zurnalu, tlumaczyl Marcinowi, ze Cancun zostal zniszczony, ale wpakowane zostana w niego miliony dolarow. I ze odbuduja go, jeszcze piekniejszy i silniejszy. Idziemy dalej plaza i juz z odleglosci kilku kilometrow widzimy umieszczona w samym sercu turystycznej strefy meksykanska flage. To najwieksza flaga jaka spotkalismy w naszym zyciu. Wokol gruzy i znisczenia, ale jak patrzysz na te flage powiwajaca dumnie nad Cancun, rzeczywiscie wierzysz w to ze to miasto powstanie ze zgliszczow, ze ktoregos dnia odzyje. Tego pieknego, slonecznego dnia ulicami znowu poplyna turysci, zaleja plaze, i wedrowac po niej beda nawet w samo poludnie. Bialy cancunski piasek wcale bowiem nie parzy.


Autor: Ola

Anioly w kolonialnym miescie


Santiago rozpoczal chyba passe trafiania na ludzi dobrych. Zapukalismy do drzwi nastepnych hostow, tym razem w Meridzie. Wlasciwie sytuacja byla podobna jak w Puebli - przyjeli nas rodzice czlonka hospitality. Doszlismy do wniosku ze tacy rodzice to najlepsze, co tulajacy sie po swiecie podroznik moze spotkac na swojej drodze... Moze to kwesta tego, ze jest to jeszcze stare pokolenie, wychowane zgodnie z powiedzeniem ¨gosc w dom, Bog w dom¨, moze jest to powodowane zwyczajnym odruchem rodzicielskim, jaki pojawia sie u ludzi starszych na nasz widok,nie wiemy, ale rodzice hostow przyjmuja nas zawsze po krolewsku! Czujesz sie przez chwile naprawde jak we wlasnym domu.
Nasi nowi gospodarze powitali nas ¨uczta Majow¨na sniadanie. Przemili ludzie. Wiecej czasu mielismy z nimi okazje spedzic wieczorem. Na razie ruszylismy zwiedzac miasto.
Szczerze mowiac po Meridzie - slynnym kolonialnym miescie, posiadajacym najstarsza w Ameryce katedre spodziewalismy sie nieco wiecej. Zobaczylismy ladne, monumentalne stare budynki, przespacerowalismy sie eleganckim Paseo Montejo, zobaczylismy tez dzielnice biedniejsze (w ogole Merida wydaje sie miastem najbiedniejszym, z tych ktore dotad widzielismy) odwiedzilismy proste, spokojne koscioly. Ale klimatu tego miasta chyba nie odnalezlismy. Moze mu jego brakuje, a moze poprostu jeden dzien to za malo.
W bocznej czesci katedry, przy oltarzu byla inscenizacja Ostatniej Wieczerzy. Wielki stol, a przy nim Jezus i 12 apostolow. Robi wrazenie. w ogle w Polsce nie odnajdziesz takiej rozmaitosci jak w meksykanskich kosciolach. Na przyklad figury swietych czesto nosza prawdziwe ubrania. Raz maly Jezusek ubrany byl w cos podobnego do fartucha lekarskiego. Za szybkami, w oltarzykach zasiadaja czasem zwyczajbe lalki... Ludzie wkladaja tam zdjecia dzieci, kartki, zawierajace pewnie jakies sekretne prosby. Jest to kiczowate, ale mozna odnalezc w tym pewien urok.
Wieczorem wrocilismy do ¨naszego¨ domu. Byl to dom duzy i ladny, z ogrodem. Do swojej dyspozycji mielismy praktycznie cala gore! Ja sie troche zdrzemnelam (patrz: noc spedzona na siedzeniu TIRa.srednio wygodne to lozko, mimo poduszki wlozonej mi pod plecy przez Santiago), Marcin konwersowal z naszym gospodarzem Ismaelem i jego corka, popijajac przy tym piwo Sol. Kiedy sie obudzilam, byl juz dosyc wesoly. Siedzielismy i gadalismy jeszcze do jakiejs 23. W koncu pojechalismy samochodem w miejsce pracy Rosy Marii - zony Ismaela. Prowadzi ona kuchnie na 24 godzinnym targu, na ktorym sprzedaje sie warzywa i owoce. Zostalismy tam ugoszczeni kolacja - skladajaca sie z tradycyjnych jukatanskich przysmakow - miedzy innymi panuche. Nie pamietam, kiedy ostatni raz najedlismy sie tak bardzo i to czyms tak dobrym. Ismael i Rosa opowiadali nam o swoim zyciu, szczegolnie duzo mowili o synu Israelu, ktory studiowal i zyl w Rosji. Widac ze bardzo im jego brakuje. Ale Rosja to obietnica swietlanej przyszlosci dla kogos, kto gra na skrzypcach. Israel jest skrzypkiem.
Rano zjedlismy sniadanie z cala rodzina i kolezankami z pracy Rosy Marii. Wepchneli w Marcina juz trzecia olbrzymia kanapke z miesem, cebula i chile (tez przysmak jukatanski). Smieje sie, na wspomnienie sniadania w Tuxli, gdzie wyglodnialemu podano mu talerz pelen jajecznicy, za ktorej jedzenie juz juz mial sie zabraz, kiedy nagle brutalnie mu ja odebrali i oddzielili polowe, mowiac: chyba nie chcesz zjesc jajecznicy az z 4 jajek!? Teraz na szczescie nie bylismy w nieprzyjaznym tuxlanskim domu. Znajdowalismy sie w goscinie u aniolow z kolonialnego miasta.
Ismael odwiozl nas na stacje benzynowa. Marcin doszedl do wniosku, ze naprawde kocha Meksyk!


Autor: Ola

Santiago


Zwijamy sie czym predzej z Palenque, zeby ruszyc juz w strone Campeche. Nie planujemy nawet tak naprawde ze tam dojedziemy, godzina jest juz dosyc pozna, a kilometrow sporo. Naszym marzeniem jest jednak zeby chociaz dojechac tego dnia do plazy. Po ponad godzinie czekania, najpierw na stacji pozniej na drodze, postanawiamy ze jednak zdradzimy na chwile autostop i wezmiemy collectivo, zeby wywiozl nas na wielka autostrade miedzynarodowa, ktora pomykaja tiry. Wkrotce ladujemy na bardzo dobrej duzej stacji. Niestety jak zwykle prawie nie ma na niej samochodow. W Meksyku autostrady sa bardzo drogie i zapewne spora czesc pojazdow wybiera drogi bezplatne.
Marcin pyta, ja stoje przy drodze.W koncu zatrzymuje sie przy mnie jakis TIR, wiozacy z tylu traktor. Jedzie ponad 100 kilometrow w nasza strone. _Uwielbiam jezdzic TIRami, niestety maja jednak one to do siebie ze poruszaja sie dosyc wolno. Szczegolnie tak zdezelowany model, jak ten do ktorego wsiadamy... Kierowca jest mily, ale prawie nie gadamy. Wiekszosc czasu przesypiam (kolejna wielka zaleta TIRow: lozko!)
Po ponad dwoch godzinach podrozy wysiadamy, zeby znowu stanac przy drodze i po jakichs 20 minutach spotkac... czlowieka - zjawisko. Santiago. Wlasciwie to nie my zlapalismy jego na stopa, tylko on nas. Skonczyl jesc w przydroznym barze, i wyjezdzajac z powrotem na autostrade, wychylil sie z okienka TIRa i zapytal: Donde van? A Campeche. Campeche? Wsiadajcie, ja jade do Meridy. Do Meeeeridy????- zaswiecily nam sie oczy. Mozemy jechac z Panem? Jasne. Jestem Santiago. Mucho gusto.
Santiago to kierowca - marzenie kazdego autostopowicza. Wesoly, rozgadany, moze troche bardziej wloski niz meksykanski, a moze jest to tylko wrazenie, spowodowane jego spiewnym hiszpanskim z polnocy. Mieszka bowiem w Monterrey. Jak powiedzial ludzie z Poludnia nie sa tak mili jak ci z Polnocy. Oczywiscie... Jezeli wszyscy ludzie z Polnocy sa tacy jak on...
Mielismy przed soba ponad 300 kilometrow, zdazylismy wiec pogadac chyba o wszystkim. Santiago uwielbia zabierac autostopowiczow. Wspomnienia o nich i historie, ktore mu opowiadali kolekcjonuje niczym w jakims cennym albumie, chyba tylko po to zeby pozniej... opowiadac je nastepnym zabranym z drogi podroznikom. Historie w wersji podejrzewamy ze dosyc mocno podkoloryzowanej. Ilu bowiem kierowcow spotyka na swojej drodze... Amerykanke, ktora przez 2 tygodnie decyduje sie podrozowac TIRem, odwiedza dom TIRowca i jeszcze do tego gra mu przez cala droge na skrzypcach, ilu spotyka... Wloszke i Niemke, ktore pod wieczor klada sie na lozku, za glowa kierowcy, zaslaniaja je kotara, mowiac zeby im nie przeszkadzac, po czym caluja sie namietnie, co kierowca moze poznac, bo dobiegajacych zza kotary odglosach...? Mysle ze niewielu. Santiago spotyka.
Jedziemy powolutku, bo nasz kierowca wybiera tylko drogi bezplatne. Srednia predkosc jazdy po takich drogach tirem - 30/40 km/h. Za to... przejezdzasz ciagle przez jakies wioski, gdzie Santiago kupuje ci np. pomarancze z chile. Jakto z chile? Nie jedliscie nigdy pomaranczy z chile!? Niemozliwe! Jestescie w Meksyku, musicie koooniecznie sprobowac! Sprobowalismy. Dziwne ale calkiem smaczne. wkrotce potem Santiago kupuje ci slodkie bulki, pozniej krazymy w poszukiwaniu mleka, bo bulek bez mleka nie powinno sie jesc. Pozniej szukamy telefonu, zeby powiadomic naszych hostow z Meridy ze przyjedziemy dzien wczesniej (Santiago przewiduje dotarcie do Meridy na godzine 22). Jescze pozniej koncza sie papierosy, wiec trzeba koniecznie dokonac ich zakupu, co okazuje sie wcale nie byc latwe. W koncu przychodzi zmeczenie i Santiago musi koniecznie napic sie kawy, ktorej jak na zlosc zabraklo akurat na wszystkich napotykanych na naszej drodze stacjach...
Santiago opowiada tysiace swoich historii.Zajezdzajacych mu droge kierowcow obrzuca meksykanskimi kurwami. Nasz slownik hiszpanskiego poszerza sie o pare nowych cennych slow... Puszcza nam muzyke ze swojego regionu, spiewajac jednoczesnie, bo zna oczywiscie teksty na pamiec. Piosenki sa jak przystalo na Meksyk o milosci. Rzuca sie na siedzeniu, kiedy zobaczy tylko na ulicy jakas dziewczyne i pyta sie natychmiast Marcina jak mu sie podoba. Ma 29 lat i jest sam. Wiekszosc czasu spedza w drodze, wiec ciezko mu kogos poznac. Poza tym, jak twierdzi, nie ma chyba kobiety dla niego, tylko raz w zyciu byl naprawde zakochany... itd. itd. Rozmawiamy o wszystkim od milosci (to jeden z wiodacych tematow) az po poltyke.
Marcin jest bardzo zmeczony (patrz: noc w schronisku w Palenque. woda uderzajaca o blaszany dach...), wiec kladzie sie na lozku i troche przysypia. Jest juz pozno i martwi sie czy w ogole dojedziemy dzisiaj do Meridy. Santiago bowiem wcaaale sie nie spieszy. Zatrzymujemy TIR i wychodze razem z nim do sklepu. Wdrodze powrotnej do samochodu przysiadamy jeszcze w parku, bo chce chwile popatrzec na bawiace sie petardami dzieci. Pali zakupione w koncu papierosy. Widac po nim ze jest juz bardzo zmeczony. Mowi coraz bardziej szybko i niewyraznie. Mam naprawde problemy z jego zrozumieniem. Fakt. Moj hiszpanski jest kiepski, ale w koncu dochodzi to do jakiejs paranoji: Alejandra, zrozumialas? nie. przykro mi Santiago, powtorz jeszcze raz. A wiesz co znaczy to? A rozumiesz to slowo? Nie, nie, nie. I tlumaczenie mi kazdego slowa na okolo godzinami. Przykro mi, znowu nie rozumiem. Niewazne.
Wracamy do samochodu. O godzinie 22 znajdujemy jakis przydrozny bar dla TIRowcow. Jestesmy nadal ze 130 kilometrow od Meridy. Jest czarna noc. Otacza nas meksykanska selva. Gdzies pomiedzy Chiapas a Yukatanem. Marcin spi dalej, my wychodzimy. Santiago zamawia dwie kawy i hamburgera dla siebie. Chce mi rowniez kupic koniecznie cos do jedzenia, ale po dziesieciokrotnych zapewnieniach ze nic nie chce daje mi spokoj. Chociaz i tak nie wierzy ze nie jestem glodna. Wstydzisz, sie poprostu sie wstydzisz - powtarza w kolko. I ma racje. Jest mi glupio ze przez caly dzien za wszystko za nas placi.
Ma czerwone przymkniete oczy. Modli sie w nieskonczonosc nad filizanka kawy i kolejnym papierosem. W koncu idziemy do samochodu.Marcin sie zrywa, w nadzieji ze w koncu pojedziemy dalej w strone upragnionej Meridy. Teraz jest czas odpoczynku - oznajmia z usmiechem Santiago, po czym rozklada sie wygodnie na siedzeniu, wyciagajac nogi na kierownicy. Wkrotce po tym prosi Marcina, zeby usiadl na jego miejscu, a sam wtarabania sie lozko. Rzuca sie na posciel i udaje ze chrapie. Po chwili wybucha szalenczym smiechem. My rowniez sikamy ze smiechu. Sytuacja jest komiczna. Teraz jest czas odpoczynku - powtarza. Kaze Marcinowi przekrecic kluczyk w stacyjce, zaczyna udzielac mu pierwszych wskazowek, w jaki sposob prowadzi sie TIRa. No, Marcin, jedziemy! Jak ty nie pojedziesz, to zostajemy. Patrzymy sie po sobie z usmiechem.
Oczywiscie Marcin nie rusza i zostajemy... Noc w TIRze. O tyle meczaca, co klimatyczna. Santiago z tylu, my na siedzeniach. Bardzo trudno przybrac jakas wygodna pozycje do snu. Troche przysypiam, ale oparcie na reke strasznie wbija mi sie w plecy. Nagle widze nad soba twarz Santiago, ktory... wklada mi pod plecy poduszke. Zaczynam zakrywac sobie nogi polarem, natychmiast opatula mnie kocem. Zastanawiam sie, skad sie biora tacy ludzie?
Tuz przed 6 zrywa sie i niczym nigdy nic, powraca na miejsce kierowcy. Znowu wesoly i ozywiony. Jak sie macie? Ruszamy!
Mkniemy w koncu w strone Meridy, tym razem juz dobra autostrada (bo juz sie nie placi na tym odcinku). Ja i Marcin wlazimy na lozko i staramy sie jeszcze zdrzemnac. Okolo 8 jestesmy w koncu w Meridzie. Wymieniamy sie adresami. Santiago udaje ze zalewa sie rzewnymi lzami. Ostatnie zdjecie.
Bede tesknil. My tez.

Autor: Ola

Palenque. Nasi tu byli! czyli pierwszy Polak na szlaku


Z San Cristobal stopujemy przez przepiekne chiapaskie gory w strone ruin Majow - Palenque. Jedziemy glownie na pakach pick-upow, wiec mozemy podziwiac krajobrazy i pojawiajace sie co pewien czas male wioski, pelne Indian. Stopowanie w Chiapas idzie naprawde niezle, jedynym jego minusem jest to ze przemieszczamy sie bardzo malymi odcinkami, czesto musimy wysiadac i szukac nowego pojazdu. W pewnym zakletym miejscu, gdzie gromadza sie same taksowki i colectivos utykamy na dobre. Na drodze do Palenque znajduja sie wodospady Agua Azul, ktore rowniez chcemy zobaczyc. Zeby tam dotrzec, jestesmy w koncu zmuszeni wsiasc do jednego z pomykajacych w tamtym kierunku colectivos.
W koncu docieramy. Agua Azul to przepiekne miejsce. Wodospady mozesz nie tylko podziwiac, ale mozesz tez do nich wskoczyc. Taka kapiel to naprawde bajka.
Z Agua Azul chcemy zlapac stopa do Palenque, ale niestety nam sie to nie udaje, poznajemy za to mila pare Niemcow - dziewczyna jest wlasciwie polGwatemalka, przyjechala w te strony odwiedzic rodzine, przy okazji zwiedza tez Meksyk. Collectivo dojezdzamy juz na wieczor do Palenque - miasta malego i totalnie nieciekawego, klimatu nie odnajdziesz tutaj nawet na Zocalo. W dodatku jest drogo.
Znajdujemy hostel, gdzie dormitorio urzadzone jest pod samym dachem. Olbrzymie okna, dach zrobiony z cienkiej blachy, wiec ma sie troche wrazenie jakby sie spalo pod golym niebem. Mi sie tam bardzo podoba, Marcin do dzisiaj wspomina to miejsce z obrzydzeniem, bo spedzil tam dluga bezsenna noc. Najpierw ktos gadal, wiec nie mogl zasnac. Pozniej lunal deszcz i po sali rozniosl sie jednostajny halas uderzajacej o blaszany dach wody. Mi spalo sie bardzo dobrze, nie mialam wiec wiekszych problemow zeby o godzinie 6 rano wstac (chielismy juz o 8 znajezc sie u bram miasta Majow).
Tanim collectivo dojechalismy do ruin, tuz przed ich otwarciem. Czesto zastanawialismy sie co powiemy pierwszemu rodakowi spotkanemu na trasie naszej podrozy. Dziwilo nas ze przez caly miesiac, ani na Kubie, ani w Meksyku nie spotkalismy zadnych Polakow. Wydawalo nam sie dotad,ze w zylach naszego narodu plynie podroznicza krew...
Pierwszy Polak na szlaku pojawil sie wlasnie przy kasach Palenque. Jego zwiastunem byl meksykanski przewodnik, ktory zaczal zagadywac do nas po polsku. O, pan mowi po polsku? To tutaj przyjezdza duzo Polakow? Tak, bardzo duzo, wczoraj na przyklad mialem grupe polska. Jakby na potwierdzenie jego slow pojawila sie... Magda. Mielismy plan, zeby pierwszemu Polakowi rzucic sie w ramiona :-). Skonczylo sie na serdecznym uscisnieciu reki. Ruiny zwiedzalismy juz razem. Magda podrozowala od roku, razem ze swoim mezem Amerykaninem - baardzo milym zreszta. Przybyli stamtad, dokad jechalismy, tematow do rozmow wiec nie brakowalo.
Chociaz wiem ze zabrzmi to prymitywnie, i ze moglabym wysilic sie na jakies bardziej ambitne wnioski, po odwiedzeniu slynnego miasta Majow, ale co tam... Palenque to naprawde sympatyczne ruiny. Polozone w zieleni, i nie tak jednostajne jak Teotihuacan. Zgromadzone sa w kilku grupach, mozna lazic godzinami i ciagle natrafia sie na cos nowego. My, na zwiedzenie wszystkiego poswiecilismy zaledwie 2 godziny. Do wyjscia szlismy przez dzungle, w ktorej rozlegalo sie co chwile grozne ryczenie malpy.
Magda z mezem udali sie do swojego schroniska, niedaleko ruin. My wsiedlismy do busika, zeby czympredzej dotrzec do miasta, zabrac nasze bagaze i ruszyc dalej stopem w strone Campeche. Z okna busika Marcin krzyczal adres naszej strony internetowej. Mamy nadzieje ze Magda go zapisala i ze bedzie mogla przeczytac, ze bardzo serdecznie ja pozdrawiamy!

Autor: Ola