niedziela, listopada 20, 2005

Slyszelismy ze Cancun nie istnieje!


Z Meridy wyruszylismy stopem w strone Cancun - kultowego miasta hoteli, plaz, nocnych klubow i bawiacych sie w nich Amerykanow o grubych portfelach. Miasta bedacego sybmolem Meksyku, podobnie jak sombrero czy tequila. Po przejsciu miesiac temu najwiekszego w historii tego miasta huraganu - morderczej Willmy - Cancun stal sie raczej symbolem upadku. Wielokrotnie w innych czesciach Meksyku, slyszelismy ze nie ma po co tam jechac, bo Cancun nie istnieje. Wkladalismy oczywiscie te opowiesci troche miedzy bajki, ale bylismy naprawde podekscytowani co tam zastaniemy.
Autostrada pomknelismy tym razem bardzo szybko. Starczyly dwa samochody zeby dojechac do celu. Kluczowym dla dalszego rozwoju wypadkow okazal sie kierowca drugiego z nich. Rafael. Mlody, mily Meksykanin z wlosami zaczesanymi oczywiscie na zel, troche w typie miejscowego casanovy. Samochod - olbrzymi (jak wiekszosc w tym kraju). Nissan.
Po godzinie bardzo szybkiej jazdy dojezdzamy do Cancun. I co widzimy? Ze jednak istnieje! Widok to jednak dosyc ponury i przygnebiajacy. Poteguje go jeszcze dosyc mroczna pogoda. Rafael robi dla nas jakby maly tour po miescie - mozemy dzieki niemu zobaczyc z bliska zone turystyczna. Zatrzymuje sie przy plazy, ktorej praktycznie nie ma... Zostal zaledwie cienki pasek bialego, sypkiego piasku, w ktory uderzaja olbrzymie fale. Rafael mowi, ze byla tu piekna, szeroka plaza, po ktorej mozna bylo na bosaka spacerowac nawet w samo poludnie, bo ten bialy, ladny piasek ma to do siebie ze nie parzy w stopy. Plaze zjadlo morze. Sa plany zeby je odtworzyc, nawozac tony piasku. Trudno sobie wyobrazic zeby bylo to mozliwe do zrealizowania.
Jedziemy dalej i wchodzimy na teren ekskluzywnych hoteli. Polamane palmy, powybijane szyby, baseny i plazowe bary pozjadane w czesci przez morze. Gruz.
Nasz kierowca chce nam pomoc i postanawia zawiesc nas pod dom naszego hosta. Niestety tracimy chyba z godzine na znalezienie ulicy 60 norte. Wszyscy zapytani po drodze ludzie twierdza ze taka ulica... nie istnieje. Nasz host nie odbiera telefonu. Martwimy sie ze Rafael zaraz straci cierpliwosc i po prostu nas gdzies wysadzi na ulicy. A dzielnica to chyba nie najlepsza. Powoli zaczyna sie sciemniac.
Nasz kierowca jednak, nie dosc ze wcale nie wyrzuca nas na ulice, to jeszcze postanawia nas zabrac ze soba na impreze w domu swojego wuja i kuzynow. Stamtad bedziemy probowac skontaktowac sie z hostem.
Bardzo zaluje ze nie moglismy nagrac momentu wejscia na posiadlosc wuja. Poczulam sie jak w filmie Öjciec chrzestny¨. Na patio, przy duzym, okraglym, stole graja w domino panowie w ciemnych okularach, w zebach maja cygara. Polowa z nich to Kubanczycy, ktorzy dawno temu wyemigrowali ze swojego kraju. Mowimy im ze bylismy na Kubie. Zanosza sie smiechem. Fidel! Puta madre! Nastepuje seria przeklenstw pod adresem ojca rewolucji.
Idziemy dalej. Jest to kompleks niewysokich budynkow, zgromadzonych wokol wielkiego basenu z barem. Nowoczesne, bogate osiedle, gdzie mieszkancy zorganizowali sobie sobotnia fieste. Didzej puszcza muzyke, duzo ludzi tanczy - glownie mlode dziewczyny i dzieci. Rafael zapoznaje nas ze swoimi znajomymi. Ci zaraz czestuja nas winem. Klimat bardzo... nowobogacko - wiesniacki. Cos z pogranicza latynoamerykanskiej telenoweli i biby ruskow, ktorzy dopiero co sie dorobili i szastaja pieniedzmi na prawo i lewo. Jeden koles, dosyc mocno juz wciety (co chwila wskakuje do basenu, po czym wylazi zeby okryc sie recznikiem w panterke) oferuje nam za darmo tygodniowy nocleg w swoim hotelu na playa del Carmen. Daje Marcinowi komorke, zeby sobie zadzwonil do Polski. Jedziecie do Kostaryki? Ja was tam zawioze. Jedziemy dzisiaj? Jutro? W oblesny sposob lustruje mnie wzrokiem. Krol prymitywnego szpanerstwa.
Jest i drugi chlopak, ktory co chwile czestuje mnie cygarem. I jeszcze jeden, ktory ma wyglad stuprocentowego geja. Delikatnie podryguje w rytm muzyki, promiennie sie do nas usmiechajac.
Wkrotce przenosimy sie do domu prymitywa, gdzie wita nas jego cycata siostra, w przezroczystej bluzce, z ciezka bizuteria na rekach. Sa tez inni. Fiesta trwa dalej. Dom jest duzy, czysty i BOGATY. Marcin rozmawia z gosciem wygladajacym naprawde jak z zurnalu - zajmuje sie on, tak jak Rafael zreszta prowadzeniem stanowej gazety. To chyba niezly interes bo zyja... nienajgorzej.
W koncu odzywa sie nasz host. Bardzo mnie to cieszy, bo nie marze o niczym innym, jak o wydostaniu sie z tego miejsca. Mecza mnie takie klimaty. Chociaz napewno warto to bylo zobaczyc. Po 40 minutach do nowobogackiego salonu, w ktorym sie znajdujemy wkraczaja dwie male postacie o indianskich rysach - to Israel Ek - nasz host, ze swoja dziewczyna.
Samochodem zabieraja nas do domu. Jest polozony w kiepsko wygladajacej dzielnicy. Wchodzimy do srodka. Prosty, skromny. Oddycham z ulga.
Ek to indianskie nazwisko? Tak, jestem z Majow - mowi nam nasz nowy, niewielki gospodarz. Pokazuje nam swoje biuro - prowadzi tutaj wlasna agencje turystyczna. (piszac to, wlasnie z tego biura korzystamy, ma ono bowiem az 3 komputery z netem!).Bardzo mily, bezproblemowy czlowiek.
Nastepnego dnia ruszamy poznac lepiej miasto. Wedrujemy z centrum do zony turystycznej. Idziemy wzdluz plazy. Znajdujemy w koncu hotel, w ktorym siedza niedobitki turystow. Smiejemy sie z nich - wylegujacych sie na brudnej, kadlubkowej plazy, pod polamanymi palmami, ze udaja ze swietnie sie bawia. Niektorzy z nich moze wydali roczne oszczednosci na urlop w kultowym Cancun ;-)
Wspomniany przez mnie wyzej uczestnik imprezy o wygladzie niczym z zurnalu, tlumaczyl Marcinowi, ze Cancun zostal zniszczony, ale wpakowane zostana w niego miliony dolarow. I ze odbuduja go, jeszcze piekniejszy i silniejszy. Idziemy dalej plaza i juz z odleglosci kilku kilometrow widzimy umieszczona w samym sercu turystycznej strefy meksykanska flage. To najwieksza flaga jaka spotkalismy w naszym zyciu. Wokol gruzy i znisczenia, ale jak patrzysz na te flage powiwajaca dumnie nad Cancun, rzeczywiscie wierzysz w to ze to miasto powstanie ze zgliszczow, ze ktoregos dnia odzyje. Tego pieknego, slonecznego dnia ulicami znowu poplyna turysci, zaleja plaze, i wedrowac po niej beda nawet w samo poludnie. Bialy cancunski piasek wcale bowiem nie parzy.


Autor: Ola

Brak komentarzy: