niedziela, listopada 20, 2005

Anioly w kolonialnym miescie


Santiago rozpoczal chyba passe trafiania na ludzi dobrych. Zapukalismy do drzwi nastepnych hostow, tym razem w Meridzie. Wlasciwie sytuacja byla podobna jak w Puebli - przyjeli nas rodzice czlonka hospitality. Doszlismy do wniosku ze tacy rodzice to najlepsze, co tulajacy sie po swiecie podroznik moze spotkac na swojej drodze... Moze to kwesta tego, ze jest to jeszcze stare pokolenie, wychowane zgodnie z powiedzeniem ¨gosc w dom, Bog w dom¨, moze jest to powodowane zwyczajnym odruchem rodzicielskim, jaki pojawia sie u ludzi starszych na nasz widok,nie wiemy, ale rodzice hostow przyjmuja nas zawsze po krolewsku! Czujesz sie przez chwile naprawde jak we wlasnym domu.
Nasi nowi gospodarze powitali nas ¨uczta Majow¨na sniadanie. Przemili ludzie. Wiecej czasu mielismy z nimi okazje spedzic wieczorem. Na razie ruszylismy zwiedzac miasto.
Szczerze mowiac po Meridzie - slynnym kolonialnym miescie, posiadajacym najstarsza w Ameryce katedre spodziewalismy sie nieco wiecej. Zobaczylismy ladne, monumentalne stare budynki, przespacerowalismy sie eleganckim Paseo Montejo, zobaczylismy tez dzielnice biedniejsze (w ogole Merida wydaje sie miastem najbiedniejszym, z tych ktore dotad widzielismy) odwiedzilismy proste, spokojne koscioly. Ale klimatu tego miasta chyba nie odnalezlismy. Moze mu jego brakuje, a moze poprostu jeden dzien to za malo.
W bocznej czesci katedry, przy oltarzu byla inscenizacja Ostatniej Wieczerzy. Wielki stol, a przy nim Jezus i 12 apostolow. Robi wrazenie. w ogle w Polsce nie odnajdziesz takiej rozmaitosci jak w meksykanskich kosciolach. Na przyklad figury swietych czesto nosza prawdziwe ubrania. Raz maly Jezusek ubrany byl w cos podobnego do fartucha lekarskiego. Za szybkami, w oltarzykach zasiadaja czasem zwyczajbe lalki... Ludzie wkladaja tam zdjecia dzieci, kartki, zawierajace pewnie jakies sekretne prosby. Jest to kiczowate, ale mozna odnalezc w tym pewien urok.
Wieczorem wrocilismy do ¨naszego¨ domu. Byl to dom duzy i ladny, z ogrodem. Do swojej dyspozycji mielismy praktycznie cala gore! Ja sie troche zdrzemnelam (patrz: noc spedzona na siedzeniu TIRa.srednio wygodne to lozko, mimo poduszki wlozonej mi pod plecy przez Santiago), Marcin konwersowal z naszym gospodarzem Ismaelem i jego corka, popijajac przy tym piwo Sol. Kiedy sie obudzilam, byl juz dosyc wesoly. Siedzielismy i gadalismy jeszcze do jakiejs 23. W koncu pojechalismy samochodem w miejsce pracy Rosy Marii - zony Ismaela. Prowadzi ona kuchnie na 24 godzinnym targu, na ktorym sprzedaje sie warzywa i owoce. Zostalismy tam ugoszczeni kolacja - skladajaca sie z tradycyjnych jukatanskich przysmakow - miedzy innymi panuche. Nie pamietam, kiedy ostatni raz najedlismy sie tak bardzo i to czyms tak dobrym. Ismael i Rosa opowiadali nam o swoim zyciu, szczegolnie duzo mowili o synu Israelu, ktory studiowal i zyl w Rosji. Widac ze bardzo im jego brakuje. Ale Rosja to obietnica swietlanej przyszlosci dla kogos, kto gra na skrzypcach. Israel jest skrzypkiem.
Rano zjedlismy sniadanie z cala rodzina i kolezankami z pracy Rosy Marii. Wepchneli w Marcina juz trzecia olbrzymia kanapke z miesem, cebula i chile (tez przysmak jukatanski). Smieje sie, na wspomnienie sniadania w Tuxli, gdzie wyglodnialemu podano mu talerz pelen jajecznicy, za ktorej jedzenie juz juz mial sie zabraz, kiedy nagle brutalnie mu ja odebrali i oddzielili polowe, mowiac: chyba nie chcesz zjesc jajecznicy az z 4 jajek!? Teraz na szczescie nie bylismy w nieprzyjaznym tuxlanskim domu. Znajdowalismy sie w goscinie u aniolow z kolonialnego miasta.
Ismael odwiozl nas na stacje benzynowa. Marcin doszedl do wniosku, ze naprawde kocha Meksyk!


Autor: Ola

Brak komentarzy: